Krzysztof Ziemiec: Prawdę mówiąc, w życiu nadal pragnę najbardziej tego, czym się wówczas obroniłem.
Z jednej strony nie szukam na siłę kontaktu wzrokowego, bo czasami mnie to krępuje, ale z drugiej, jeśli już coś takiego się trafi, to cieszę się, ponieważ wiem, że dla ludzi ma to znaczenie. Zdarza się, że czasami w kościele jakaś starsza pani złapie mnie za rękę i powie: „Panie Krzysztofie, gratuluję! Trzymam kciuki za pana! Tak się cieszę, że pan też tu jest!”.
Albo kiedyś ktoś mnie na ulicy zaczepił, mówiąc: „A witam mojego parafianina!”, albo: „Witam sąsiada z dzielnicy!”. Często ludzie dziwią się: „To pan tu robi zakupy?”. Tu, tzn. na bazarku, bo niektórzy myślą, że ludzie z TV nie chodzą byle gdzie i nie rozmawiają z byle kim... Generalnie ludziom wydaje się, że osoby znane się ukrywają. A przecież jesteśmy zupełnie tacy sami jak inni!
Podwaliny duchowego profilu
Mojej wiary nie kształtowali rodzice. Ojciec, który już nie żyje, był raczej człowiekiem letniej wiary, „świątecznym” wiernym. Chodził do kościoła raz w roku na Boże Narodzenie, Nowy Rok albo w Wielkanoc – i to było wszystko. Nigdy nie rozmawialiśmy o tym poważnie, więc nie wiem, z czego to wynikało. Mama jest wierząca, ale była osobą mocno zaganianą, więc nie miała ani czasu, ani siły, żeby mnie i brata uwrażliwiać na sprawy religii, choć na ile mogła, na tyle pchała nas w tę stronę.
Osobami, które wywarły na mnie największe wrażenie w kwestii duchowej, byli dziadkowie – rodzice mamy. Oni praktykowali bardzo mocno, nawet na poziomie „symbolicznym”. Pamiętam, jak dziadek, będąc już bardzo schorowanym, starym człowiekiem, pościł przez dwa dni w roku – nie spożywał żadnych posiłków, od świtu do zmierzchu był o szklance wody. To były dni, kiedy umarli jego rodzice. Tak intensywnie przeżywał to duchowo. Babcia żyła trochę dłużej i mocno mnie prowadziła, również gdy byłem już w wieku licealnym.
W dzieciństwie wraz z bratem jeździliśmy na letnisko do Adamowa pod Warszawę do cioci Teresy, siostry naszej mamy. Ciocia była nauczycielką, miała dwa miesiące wakacji, więc opiekowała się nami. Nazywaliśmy ją „ciotka dewotka”, bo pilnowała, abyśmy się modlili i chodzili na Msze. Kilka razy w tygodniu gnała nas do cegielni, gdzie usuwaliśmy młoteczkami tynk ze starych cegieł, a potem braliśmy je na furkę, która odjeżdżała na budowę wiejskiej parafii w Kuklówce.
Później ksiądz w kościele mówił: „Chciałem podziękować za pomoc przy budowaniu parafii...” i wyczytywał nazwiska. To była ogromna duma. Ciotka zawsze bardzo mocno nas formowała. Jej syn, chłopak starszy ode mnie o trzy lata, także dużo pomógł mi w wierze – to człowiek twardo stąpający po ziemi i trzeźwo wierzący.
Mocną podwalinę otrzymałem też w harcerstwie. Harcerzem byłem przez parę lat w podstawówce. Pamiętam obóz harcerski na Mazurach w 1980 roku. W tym samym czasie odbywała się olimpiada w Moskwie, zbojkotowana przez pół świata, ale nie przez Polaków. Jak na Hubalu, wchodziliśmy wtedy czwórkami do kościoła. Wszyscy ludzie zamierali i patrzyli na maszerujących harcerzy, bo w tamtych czasach to stanowiło ewenement. Ale z naszej strony ta ostentacyjność była celowa – chcieliśmy w środku rzeczywistości PRL-owskiej zamanifestować przywiązanie do wartości.
Właśnie takie chwile mnie kształtowały. Oczywiście były też wizyty na Powązkach 1 sierpnia w rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego, odwiedziny Arsenału, Pawiaka i upamiętnienia zabronionej wówczas daty odzyskania niepodległości! Można powiedzieć, że wzorem dla nas byli legioniści Piłsudskiego i chłopcy z Szarych Szeregów. Zresztą nadal się na nich wzoruję.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).