Nie iść na skróty

Wydawnictwo JUT

publikacja 02.03.2012 07:00

Krzysztof Ziemiec: Prawdę mówiąc, w życiu nadal pragnę najbardziej tego, czym się wówczas obroniłem.

Nie iść na skróty Wydawnictwo JUT Ścieżkami wiary. Rozmowy o wierze, miłości i życiu

Misja: dziennikarstwo

Krzystof Ziemiec: Chociaż skończyłem Politechnikę Warszawską i po studiach zdobyłem dobrą pracę w zawodzie, to w pewnym momencie porzuciłem zawód inżyniera i zacząłem od zera jako radiowiec w Trójce, ponieważ od zawsze „siedziało” we mnie dziennikarstwo. Było to z mojej strony bardzo odważne, bo nie jest łatwo zdecydować się, żeby ot tak porzucić dobrą posadę i pójść za pasją. Miałem wszystko, ale jednak tuż przed trzydziestką uznałem: „Nie chcę tego, ponieważ nie tylko pieniądze mają znaczenie! Przecież dla mnie liczy się także pasja! Zawsze chciałem uprawiać zawód z misją!”.

Zdecydowałem się zmienić zawód i faktycznie dziennikarstwo, podobnie jak i całe swoje życie, traktuję jako misję. Dzisiaj trudno jest uprawiać uczciwe dziennikarstwo, ponieważ napotyka się bardzo wiele pokus, a ludzie mają dość słabe charaktery. Im dłużej pracuję, tym wyraźniej to widzę. Wpływ na media – z jednej strony biznesu, a z drugiej polityki, okazuje się tak silny, że nawet nie wiadomo, kiedy dziennikarze wpadają w sidła.

A dobry dziennikarz powinien być człowiekiem ucz-ciwym zarówno wobec swoich czytelników, widzów, słuchaczy, jak i samego siebie. Istnieje stara zasada dzien- nikarska, która mówi, że możemy odmówić przyjęcia jakiegoś tematu, jeśli wykracza poza nasze przekonania czy światopogląd. Dobry dziennikarz powinien być bardzo otwarty na ludzi, interesować się człowiekiem, mieć dla niego szacunek. Można odnieść wrażenie, że obecnie niewielu dziennikarzy, którzy zapraszają do studia gości, żywi szacunek dla swojego rozmówcy. Wielu z nich zaprasza rozmówcę tylko po to, żeby go „uderzyć po głowie”.

Nie toleruję czegoś takiego i nie akceptuję. Jeśli zaprasza się kogoś, to dlatego, że jest on ciekawą osobą. Może niekoniecznie ma ciekawą osobowość, ale jest interesujący choćby dlatego, że pełni ważną funkcję w państwie i wiele od niego zależy. A jeśli zaprasza się kogoś po to, żeby go „uderzyć” i jeszcze cieszyć się, że „dostał” od nas, to mija się to z celem. Tak samo gdy zaprasza się osobę mierną, przy której dziennikarz błyszczy – wówczas wychodzi na to, że to on jest bohaterem. To też stanowi pomieszanie ról.

Dziennikarz powinien być tylko tłem, bohaterem jest gość. Mówiąc to, czuję się jak skamielina z prehistorii, bo dzisiaj już prawie nikt tak nie postępuje. Jednak nie chcę nikogo oskarżać, bo uczciwie też bym musiał posypać głowę popiołem i sam uderzyć się w pierś.

Rozpoznawalny, ale taki sam

Pierwszy raz zostałem rozpoznany w Krynicy Morskiej. Pracowałem od roku w TVN 24. Był to wówczas kanał jeszcze nie tak znany jak teraz, ale miałem też za sobą dziesięć lat w radiu. Szedłem z córką i mówiłem, żeby uważała, bo obok jest ulica i jeżdżą samochody. Właśnie wtedy osoba, która szła przed nami, odwróciła się i zapytała: „Czy to pan Krzysztof z Trójki?”. Było mi bardzo miło, bo dla radiowca to niezwykłe wyróżnienie, gdy zostaje rozpoznany po głosie.

Drugi raz rozpoznano mnie w metrze. Naprzeciwko mnie siedział mężczyzna. Ciągle patrzył w moim kierunku, co mnie zaniepokoiło. Zanim wysiadł, podszedł do mnie i zapytał: „Czy to pan...?”. Gdy potwierdziłem, powiedział: „Bardzo panu gratuluję wczorajszego programu. Dobrze ich pan przycisnął”. Kamień spadł mi z serca, bo już myślałem, że zanosi się na awanturę.

Bardzo często tak jest, że ludzie mówią: „Dlaczego pan tutaj nie odpuścił? Czemu pan foruje tamtych?”. Naprawdę otrzymuję tego rodzaju listy. Z reguły od tych, którzy są niezadowoleni, bo ci, którym się podobało, nie dzwonią i nie piszą.

Rozpoznawalność cały czas mnie trochę rozprasza i peszy. Kiedy jestem w kościele i wiem, że ktoś mi się przygląda, zastanawiając się, czy to „ten pan”, czy nie „ten pan”, patrzę pod nogi. Tak samo robię, gdy jadę metrem do pracy – stoję i spoglądam w dół lub czytam.

Z jednej strony nie szukam na siłę kontaktu wzrokowego, bo czasami mnie to krępuje, ale z drugiej, jeśli już coś takiego się trafi, to cieszę się, ponieważ wiem, że dla ludzi ma to znaczenie. Zdarza się, że czasami w kościele jakaś starsza pani złapie mnie za rękę i powie: „Panie Krzysztofie, gratuluję! Trzymam kciuki za pana! Tak się cieszę, że pan też tu jest!”.

Albo kiedyś ktoś mnie na ulicy zaczepił, mówiąc: „A witam mojego parafianina!”, albo: „Witam sąsiada z dzielnicy!”. Często ludzie dziwią się: „To pan tu robi zakupy?”. Tu, tzn. na bazarku, bo niektórzy myślą, że ludzie z TV nie chodzą byle gdzie i nie rozmawiają z byle kim... Generalnie ludziom wydaje się, że osoby znane się ukrywają. A przecież jesteśmy zupełnie tacy sami jak inni!

Podwaliny duchowego profilu

Mojej wiary nie kształtowali rodzice. Ojciec, który już nie żyje, był raczej człowiekiem letniej wiary, „świątecznym” wiernym. Chodził do kościoła raz w roku na Boże Narodzenie, Nowy Rok albo w Wielkanoc – i to było wszystko. Nigdy nie rozmawialiśmy o tym poważnie, więc nie wiem, z czego to wynikało. Mama jest wierząca, ale była osobą mocno zaganianą, więc nie miała ani czasu, ani siły, żeby mnie i brata uwrażliwiać na sprawy religii, choć na ile mogła, na tyle pchała nas w tę stronę.

Osobami, które wywarły na mnie największe wrażenie w kwestii duchowej, byli dziadkowie – rodzice mamy. Oni praktykowali bardzo mocno, nawet na poziomie „symbolicznym”. Pamiętam, jak dziadek, będąc już bardzo schorowanym, starym człowiekiem, pościł przez dwa dni w roku – nie spożywał żadnych posiłków, od świtu do zmierzchu był o szklance wody. To były dni, kiedy umarli jego rodzice. Tak intensywnie przeżywał to duchowo. Babcia żyła trochę dłużej i mocno mnie prowadziła, również gdy byłem już w wieku licealnym.

W dzieciństwie wraz z bratem jeździliśmy na letnisko do Adamowa pod Warszawę do cioci Teresy, siostry naszej mamy. Ciocia była nauczycielką, miała dwa miesiące wakacji, więc opiekowała się nami. Nazywaliśmy ją „ciotka dewotka”, bo pilnowała, abyśmy się modlili i chodzili na Msze. Kilka razy w tygodniu gnała nas do cegielni, gdzie usuwaliśmy młoteczkami tynk ze starych cegieł, a potem braliśmy je na furkę, która odjeżdżała na budowę wiejskiej parafii w Kuklówce.

Później ksiądz w kościele mówił: „Chciałem podziękować za pomoc przy budowaniu parafii...” i wyczytywał nazwiska. To była ogromna duma. Ciotka zawsze bardzo mocno nas formowała. Jej syn, chłopak starszy ode mnie o trzy lata, także dużo pomógł mi w wierze – to człowiek twardo stąpający po ziemi i trzeźwo wierzący.

Mocną podwalinę otrzymałem też w harcerstwie. Harcerzem byłem przez parę lat w podstawówce. Pamiętam obóz harcerski na Mazurach w 1980 roku. W tym samym czasie odbywała się olimpiada w Moskwie, zbojkotowana przez pół świata, ale nie przez Polaków. Jak na Hubalu, wchodziliśmy wtedy czwórkami do kościoła. Wszyscy ludzie zamierali i patrzyli na maszerujących harcerzy, bo w tamtych czasach to stanowiło ewenement. Ale z naszej strony ta ostentacyjność była celowa – chcieliśmy w środku rzeczywistości PRL-owskiej zamanifestować przywiązanie do wartości.

Właśnie takie chwile mnie kształtowały. Oczywiście były też wizyty na Powązkach 1 sierpnia w rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego, odwiedziny Arsenału, Pawiaka i upamiętnienia zabronionej wówczas daty odzyskania niepodległości! Można powiedzieć, że wzorem dla nas byli legioniści Piłsudskiego i chłopcy z Szarych Szeregów. Zresztą nadal się na nich wzoruję.

Balansowanie

Liceum to etap, w którym zdarza się dużo różnego rodzaju przewartościowań i pokus. U mnie w klasie połowa osób chodziła na wagary i eksperymentowała – choćby picie tanich winek, a druga część klasy była bardzo mocno bogobojna, parę osób należało do oazy. Zawsze znajdowałem się pomiędzy jednymi a drugimi. Balansowałem, ale nie przekraczałem granicy, poza którą czułbym się przyporządkowany do którejś z tych grup.

Ani nie byłem nicponiem, ani też nie popadłem w religijność, która wtedy wydawała mi się nadmierna. Zresztą do dziś nie przepadam za przeżywaniem ważnych rzeczy w dużej grupie.

Później zdałem na politechnikę. To były ciężkie studia. Byłem bardzo zapracowanym człowiekiem. Moi koledzy z uniwersytetów mieli ciągle wolne, a ja właściwie nie miałem weekendów, bo zawsze pozostawało nie tylko coś do narysowania, ale i trudne obliczenia do projektów. Wiadomo, że studia to moment, kiedy człowiek odkrywa nowe prądy, powoli zrywa nić związku z rodzicami i siłą rzeczy staje się niezależny.

Wówczas przeżyłem taki okres w życiu, że z jednej strony z braku czasu oddalałem się od wiary, a z drugiej, poznając nowe rzeczy, zacząłem delikatnie kpić z wiary. Czytywałem nawet książki Kosidowskiego, w których próbował pseudonaukowo podważać Biblię.

Pamiętam, że mocno zaangażowałem się w dwie pierwsze pielgrzymki papieskie do Polski, zaś trzecia – w 1987 roku była mi właściwie obojętna. Poszedłem na nią, ale z ciekawości, powiedziałbym – dziennikarskiej. Miałem aparat zenit, bo interesowałem się fotografią, wziąłem go i poszedłem na Stare Miasto na trasę przejazdu, a potem na Mszę przed Pałac Kultury. Nie przeżywałem tej pielgrzymki duchowo, tylko „zjawiskowo”.

Nigdy nie odszedłem od wiary, ale na tamtym etapie mocno ochłodziłem stosunki z Kościołem. Potem, w dorosłym życiu, znowu wróciłem na właściwą ścieżkę.

Więź z Górą

Wyobrażam sobie Pana Boga jako dobrego mędrca z brodą i oczami, którym można zaufać. W moim odczuciu Bóg jest bardzo dobrym ojcem, ciepłym i wyrozumiałym, do którego zawsze można przyjść i zwrócić się o pomoc. Podczas modlitwy próbuję prowadzić z Nim dialog. Nie zawsze mi to wychodzi – może czegoś mi brakuje, a może jeszcze za mało się staram. Trudne to jest, ale trzeba próbować.

Kiedy pojechałem na beatyfikację Jana Pawła II, przed uroczystościami miałem jeden wolniejszy dzień, więc chodziłem po Rzymie i odwiedzałem różne kościoły. W jednym z nich usiadłem, skupiłem się i odniosłem wrażenie, że nawiązałem nić modlitewną – bez konkretnych słów czy dziesiątków różańca. Dobrze jest tak wejść do chłodnego kościoła, poklęczeć albo posiedzieć i po prostu pomyśleć. To z pewnością sprzyja nawiązywaniu relacji modlitewnej z Górą.

W filmie Jan Paweł II. Szukałem Was, w którym byłem narratorem, Rocco Buttiglione opowiadał o tym, jak szukano Papieża w Castel Gandolfo, ale nigdzie nie można było go znaleźć. W pewnym momencie ktoś otworzył składzik ze szczotkami oraz mopami i zobaczył w nim modlącego się Ojca Świętego. Jan Paweł II naprawdę potrzebował modlitwy jak kania dżdżu. Rozmowa z Bogiem była dla niego tak ważna, że był gotów modlić się nawet w takim pomieszczeniu. Zazdroszczę ludziom, którzy przeżywają tak silną wieź duchową z najwyższą Górą, że zamiast klepać „paciory”, potrafią modlić się w ten sposób.

Pisarz – Paweł Zuchniewicz, z którym się przyjaźnię, zaprasza mnie raz w roku na pielgrzymki różańcowe po Warszawie. Chodzimy we dwóch po mieście, odmawiamy różaniec i odwiedzamy kilka bardzo istotnych miejsc. Pielgrzymowanie z różańcem w ręku również może stanowić ciekawe przeżycie. Kończymy zwykle w jakiejś świątyni: albo na Służewcu u dominikanów, albo w kościele Najświętszego Zbawiciela. Domyślam się, że Paweł ma więcej takich osób jak ja, ponieważ on w ten sposób ewangelizuje.

Mocno stanąć na nogach

Wiele osób uważa, że wypadek mnie zmienił i po nim stałem się religijny. Było inaczej. Pod względem duchowym wypadek nie dokonał przełomu. Moja wiara ugruntowała się w chwili, kiedy zawarliśmy związek małżeński. Ślub to „umowa” z Bogiem przy ołtarzu, w obecności świadków, którzy znajdują się w kościele. To był czas, kiedy znowu zacząłem mocno stąpać po ziemi i poważnie wszystko traktować.

A zaraz później pojawiły się dzieci, które tym bardziej zobowiązują. Jeśli naprawdę chce się wychować dzieci w wierze, to trzeba im dawać świadectwo samym sobą. Gdy moja starsza córka miała rocznicę Pierwszej Komunii Świętej, widziałem, jak jakiś ojciec przywiózł dziecko do kościoła, a sam został w samochodzie. W jaki sposób dziesięcioletni chłopak może to odebrać? Ojciec każe, a sam nie idzie razem z nim.

Dzieci osób, które do spraw wiary podchodzą „rytualnie”, muszą to bardzo przeżywać. Zostanie rodzicem to taki moment w życiu, gdy należy mocno stanąć na nogach i ustawić sobie odpowiednią hierarchię wartości. Trzeba wtedy odpowiedzieć na pytanie zadane samemu sobie: „Czy jestem taki, jakim chciałbym być i chciałbym, żeby moje dzieci też takie były, czy nie?”. Jeśli nie dam im świadectwa, to nie będą.

Dla naszych dzieci przez długi czas to my jesteśmy najważniejszym, a może i jedynym wzorcem do naśladowania. Często gdy wracam do domu bardzo późno, jestem już tak zmęczony, że najchętniej poszedłbym spać w ubraniu. A tu są jeszcze dzieci, z którymi wieczorem trzeba coś zrobić: umyć, ubrać, uśpić, poczytać bajkę, zmówić pacierz. Staram się mówić pacierz z dziećmi, ale często jest tak, że one się dopominają, bo ja zapominam. Wołają: „Tata, jeszcze pacierz!” i jest mi wtedy głupio. To są obowiązki, których zaniedbać nie wolno, ale czasami człowiek na to nie ma siły – dlatego mówię, że się staram.

Wprowadzić dzieci w świat

Jako ojciec chciałbym wprowadzić moje dzieci w zawiły świat. Z jednej strony wytłumaczyć im, że wszystko bywa trudne, zanim stanie się proste, a z drugiej strony pokazać, że świat jest bardzo skomplikowany i często niesprawiedliwy, a my musimy się w nim odnaleźć. Zależy mi, aby przejęły z całym błogosławieństwem wiarę i tradycję praojców oraz żeby w przyszłości miały świadomość, że trzeba i warto być przyzwoitym człowiekiem, nie iść na skróty czy na zbyt daleko idące kompromisy.

Oczywiście niekiedy trzeba zdecydować się na mały kompromis: przegrać jedną bitwę, żeby wygrać wojnę. Taka mądrość przychodzi z czasem do człowieka. Ja już ją posiadłem i wiem, że istnieją pewne hierarchie wartości, które trzeba przyjąć. Chciałbym przekazać dzieciom trudną miłość do ojczyzny, a także bardzo kreatywne spojrzenie na świat i przyszłość.

Wielu Polaków ma w sobie zakodowany gen gorszego „ja”, tzn. ludzie są bardzo mocno zakompleksieni. Część tak ma, bo pochodzi z takich, a nie innych środowisk, a części wmówiono, że są gorsi, bo na Zachodzie są lepsi. Tymczasem życie pokazuje, że Polacy są wspaniali, tylko trzeba im stworzyć warunki do rozwoju.

Gdy spotykam się z osobami młodszymi, powtarzam im, że edukacja stanowi coś bardzo istotnego, bo ludzi, którzy mają wiedzę, nikt nie zmanipuluje i nikt im nie wmówi, że są „zerem”. Oni sami będą wiedzieli, że są porządni i wartościowi przez to, kim są we własnym wnętrzu! Tego nikt im nie odbierze!

Mam nadzieję, że moje dzieci będą wolne od tych złych kompleksów. Chciałbym przekazać im też chęć do zdobywania wiedzy, która będzie budowała ich „ja” – czyli wiedzy historycznej, z jaką łączy się wiedza polityczna i wiedza ekonomiczna. Dzięki temu zrozumieją świat i mechanizmy, które nim rządzą, a przez to nie dadzą sobą manipulować.

To jest coś, czego dziś Polakom bardzo brakuje. Ludzie zdobyli wykształcenie, ale formalnie ono przerasta ich możliwości pojmowania świata. Co z tego, że ktoś posiada dyplom takiego, a nie innego specjalisty, skoro nie potrafi wykorzystać wiedzy, którą posiadł? Albo nie pojmuje złożoności świata i przyjmuje bezkrytycznie wszystko, co mu powiedzą, pokażą czy napiszą? To jest zjawisko bardzo powszechne.

Gdy popatrzę na wiedzę, jaką prezentowały moje babcie, to w ogóle nie ma porównania, jest zapaść. Mimo że formalnie ludzie są wykształceni, to często pozostają na poziomie przedwojennego liceum. Poza tym z przerażeniem patrzę na niektórych moich kolegów, szczególnie młodszych: Jak oni lekko i łatwo podchodzą do życia! W ogóle nie myślą o innych, cały czas są „Piotrusiami Panami”. Absolutnie bym nie chciał, aby mój syn przyjął właśnie taką postawę.

Mężczyzna powinien stanowić ostoję dla rodziny, dla domu, dla żony. Winien być kimś, kto dba, choćby nawet finansowo, o rozwój tego wszystkiego, czemu się poświęcił. Dostrzegam też, jak często współcześnie ludzie są źle nastawieni do swoich rodziców. Rozumiem, że przychodzi taki moment w życiu, kiedy mówi się o nich „zgredy”, ale potem mimo wszystko powinno dojść do przewartościowania.

Bardzo bym chciał, aby moje dzieci cały czas widziały we mnie wzór dobrego życia i dobrego postępowania – ojca, na którym warto się wzorować, nawet w dorosłym życiu.

Niewidoczne spoiwo

Dla osób, które nie są związane z Kościołem, ślub nie ma znaczenia, ponieważ wydaje się im tylko „papierkiem”. Natomiast według mnie trwanie w związku sakramentalnym wiąże się z otrzymaniem pewnej „premii”. Mam wrażenie, że dzięki temu, iż jesteśmy z moją żoną Daną małżeństwem sakramentalnym, doświadczamy większego błogosławieństwa. Bardziej nam się „chce chcieć” i więcej nam się udaje, bo wytrwalej walczymy o siebie, o związek, o dzieci, o dom. 

Biorąc ślub kościelny, wskakuje się na zupełnie inną „orbitę”. Elektrony krążą bliżej jądra, więc przyciąganie do Boga jest silniejsze. To są sprawy, których nie da się jasno czy klarownie zdefiniować. Teoretycznie różnic można nie dostrzegać. Jednak czuję, że związek sakramentalny jest bardziej pełny miłości. Przecież można spotkać ludzi, którzy nie kochają się już po dwóch latach związku, i można znaleźć również takich, którzy po kilkudziesięciu latach nadal są w sobie zakochani – ta miłość oczywiście się zmienia.

Pełne uczestnictwo całej rodziny we wszystkich sakramentach sprawia, że naprawdę jesteśmy scementowani niewidocznym spoiwem duchowym. Czuję to mocno, ale do tego trzeba dojrzeć. Po pierwsze należy chcieć, a także wymagać od siebie, i to codziennie!

Pożar w mieszkaniu

Do pożaru w naszym mieszkaniu doszło 22 czerwca 2008 roku. Moja żona jest alergikiem i podgrzewała w garnku parafinę, z której robiła okłady na dłonie. W pewnym momencie parafina zapaliła się! Najpierw ogień objął kuchnię, a potem przedpokój, przez co zablokował jedyną drogę wyjścia. Brałem wtedy prysznic i wyskoczyłem z łazienki w ręczniku. Żona pobiegła do dzieci, a ja usiłowałem otworzyć drzwi wyjściowe.

Już wtedy byłem bardzo poparzony, ale nie czułem bólu. Myślałem tylko, abyśmy stamtąd wszyscy uciekli! Na szczęście udało mi się otworzyć płonące drzwi. Na korytarzu czekali na nas sąsiedzi z wodą. Dzieci kaszlały, ale nie stało im się nic poważnego. Byliśmy w takim szoku, że nie chcieliśmy wyjść. Stałem i trzymałem w górze ręce – cały krwawiłem, a z rąk zwisała mi spalona skóra. Ale udało mi się uratować rodzinę.

Najpierw doznałem szoku – wydzielająca się adrenalina znieczulała obolale ciało. Pamiętam, że leżałem, a żona ciągle coś do mnie mówiła, bo nie chciała, żebym zasnął.

Jadąc karetką do szpitala, myślałem o... wyczekanych wakacjach, na które nie będziemy mogli pojechać. Tak naprawdę byłem w bardzo ciężkim stanie.

Czas cierpienia

Poparzenia zagrażały życiu, bo obejmowały czterdzieści procent powierzchni ciała. Praktycznie cały byłem zabandażowany, moje ciało stanowiło jedną wielką ranę! W celu uniknięcia zakażenia na rany zakładano opatrunki, które codziennie zdzierano razem ze skórą, po czym zakładano nowe. Bardzo bałem się tego momentu w ciągu dnia. Oczekiwałem tej chwili tak, jak skazaniec czeka na rozstrzelanie, i wiedziałem, że to nieuchronnie nadejdzie. Przeżywałem tortury.

Morfina wówczas była konieczna. Mimo że ją dostawałem, dosłownie wyłem z bólu. Po morfinie nawiedzały mnie też okropne sny – śniło mi się, że leżę na gorącym asfalcie i jedzie walec, który wgniata mnie w ten rozgrzany asfalt. Śniła mi się także śmierć moich dzieci. To było potworne.

Moja żona stale mi towarzyszyła, dzieci zostawały pod opieką przyjaciół. Kiedy wychodziła wieczorem, przerażało mnie to. Wczepiałem się w nią jak dziecko tuli się do matki, bo podświadomie bałem się, że już nie przyjdzie.

W szpitalu spędziłem sześć tygodni, ale proces dochodzenia do siebie trwał wiele miesięcy. Przez pierwsze kilka tygodni byłem jak niedołężny starzec – samodzielnie nie mogłem nawet umyć zębów. Przeszedłem długą rehabilitację, a potem jeszcze operację – przeszczep skóry na ręku. Musiałem włożyć ogrom wysiłku w to, by wrócić do normalnego życia.

Dla ojca

Niektórym wydaje się dziwne, ale nigdy nie żywiłem pretensji do Boga o to, co się wydarzyło. Wręcz przeciwnie – znaczenie wiary w pokonywaniu bólu było ogromne. W szpitalu obserwowałem, że ci, którzy się poddawali, nie mieli w sobie wiary i przez to nie rozumieli, że cierpienie czemuś służy.

Sam swoje cierpienie dedykowałem mojemu ojcu. To było natchnienie, które przyszło z Góry. Widziałem mojego ojca dzień przed śmiercią: umierał w szpitalu na raka. Gdy sam pozostawałem przykuty do łóżka i zabandażowany od najmniejszego palca u stóp po szyję, pomyślałem, że ofiaruję cierpienie mojemu tacie, bo miałem wrażenie, że jego dusza tego potrzebuje. Kiedyś powiedziałem o tym księdzu, który do mnie przychodził. Był bardzo zdziwiony i nie dowierzał, pytając: „Tak, naprawdę?”.

Pomocna dłoń

Bardzo trudno jest przyjmować pomoc finansową. Duma nam na to nie pozwala. Mamy w środku zakodowane: „Nie, nie mogę!”. Gdy dochodziłem do siebie po pożarze, kolega przyniósł mi kopertę. Oznajmił, że jeśli jej nie przyjmę, to zrobię ogromną przykrość tym, którzy złożyli się, ponieważ chcieli mi pomóc. Nie wiedzieli, jak mogą uczynić to inaczej, bądź nie mieli innej możliwości. Mówił, że jeśli pieniądze nie przydadzą mi się teraz, to może okażą się potrzebne w przyszłości.

Wtedy się przełamałem i przyjąłem kopertę. Gdy obecnie sam staram się pomagać ludziom, od razu bardzo otwarcie mówię: „Pewnie pan dzisiaj nie potrzebuje, ale może przyda się później”. Z własnego doświadczenia wiem, w jaki sposób podejść do kogoś, aby nie czuł się skrępowany.

Pomocna dłoń jest bardzo istotna. Wcale nie najbardziej taka z kopertą z banknotami, tylko często niewidoczna. Coś, co pozwala choremu zdać sobie sprawę, że ktoś na niego czeka, że jest komuś potrzebny, a to, że dzisiaj jest chory i niedołężny, nie znaczy, że tak będzie zawsze. Nawet jeśli już nie wróci do pełnej sprawności, to musi wiedzieć, że ktoś nadal będzie cenił jego osobę i zdolności czy samą obecność. To jest niezwykle ważne.

Życie toczy się dalej

Wypadki bardzo często działają pozytywnie na ludzi zagubionych, złych, zepsutych, kiedyś byśmy powiedzieli – birbantów, ponieważ ich często zmieniają. Sam nie byłem kimś takim, więc dla mnie to stanowiło tym większe wyzwanie, bo muszę zmienić w sobie coś innego. Cały czas sam siebie pytam, co takiego. Jest mi znacznie trudniej odpowiedzieć na to pytanie niż ludziom, którzy byli np. hazardzistami i nagle po wypadku zaczęli żyć uczciwie i kochać rodzinę. Nie mam wątpliwości, że otrzymałem drugie życie i muszę je dobrze wykorzystać. Otarłem się o śmierć i wiem, jak kruche i cenne jest życie.

Skutki wypadku, przede wszystkim psychiczne, będę odczuwał już zawsze. Mam wrażenie, że stałem się osobą mniej waleczną, troszkę wycofaną, a mój zawód jest taki, że trzeba się ciągle rozpychać łokciami. Ponieważ dotknąłem tego, co znajduje się „poza” życiem na ziemi, stałem się bardziej wyrozumiały i z jeszcze większą pokorą przyjmuję wszystko na zasadzie kolejnego krzyża. Już się o swoje tak nie wykłócam, jak może kiedyś.

Fizycznie jestem niemal w pełni sił. Ale nie mogę długo stać, ponieważ mam zniszczone naczynia krwionośne. Gdy długo stoję, puchną mi nogi, bo nie mam dobrego krążenia. To jest ból, który rozsadza wszystko, ale da się z tym żyć. Jak człowiek zdaje sobie sprawę, że było dużo gorzej i jeszcze kiedyś może być, to wie, że trzeba się cieszyć z tego, jak jest. Gdy zaczynam narzekać, żona pyta: „A pamiętasz, co mówiłeś? Mówiłeś, że nie będziesz narzekał!”. Wtedy przychodzi otrzeźwienie i przestaję zrzędzić.

Mimo wszystko już zapominam o pożarze. Nie wypieram tego na siłę, ale po prostu mózg wyrzuca to, co jest niepotrzebne, bo życie toczy się dalej. W moim odczuciu ostatnio toczy się za szybko. Czasami ludzie pytają, jak zdrowie, a ja odpowiadam: „Ale co się stało?”. Zapominam, o co im chodzi. Już tak wszystko poszło do przodu, że teraz myślę w kategoriach, co jeszcze mnie czeka, a nie o tym, co minęło. Napotykam dużo różnych wyzwań i zastanawiam się, czy wystarczy mi czasu i sił.

Płakaliśmy wszyscy razem

Po wypadku na różne sposoby pomagało mi bardzo wiele osób. Później chciałem im wszystkim podziękować. Postanowiłem zaprosić wszystkich na Mszę Świętą w pierwszą rocznicę pożaru. W ten sposób pragnąłem jednocześnie okazać wdzięczność Bogu za opiekę i znajomym za pomoc.

Gdyby Msza odbywała się w zwykłym kościele, pewnie wszystko „rozpłynęłoby się” i nie doświadczylibyśmy prywatności. Na szczęście z pomocą przyszedł ksiądz, który dysponował mało używaną kaplicą. Spotkaliśmy się w niej wyłącznie w gronie osób, które przybyły specjalnie na tę uroczystość. Po Eucharystii chciałem wyrazić podziękowanie, ale ze wzruszenia zabrakło mi głosu i nie potrafiłem z siebie nic wydusić. Mam nadzieję, że pierwszy i ostatni raz coś takiego mi się przytrafiło. Najpierw ja się rozpłakałem, potem oni i ostatecznie płakaliśmy wszyscy razem...

Komunia z Bogiem

Msza Święta w niedzielę jest dla mnie czymś tak naturalnym, jak wizyta u mamy co najmniej raz w tygodniu. Teraz moja mama została już sama, bo tata nie żyje, więc staram się przynajmniej raz w tygodniu przyjść do niej choćby po to, żeby z nią pobyć. To też jest bardzo ważne w domu rodzinnym.

Niejednokrotnie zauważam, że obecnie tak szybko się żyje, że ludzie w ogóle ze sobą nie rozmawiają. A przecież można, nawet śpiesząc się rano, usiąść na chwilę, żeby dzieci zjadły kanapki i dorośli wypili kawę. Chwila rozmowy może sprawić, że dzieci będą widziały, że rodzina jest wspólnotą.

Tak samo traktuję obecność w kościele, przynajmniej raz w tygodniu w niedzielę. Stanowi to wyraz mojego bycia we wspólnocie i formę komunii z Bogiem. Czasami ludzie pytają: „Jak ważną sprawą jest wiara w pana ży-ciu?”. Odpowiadam, że tak ważną, że o niej nie myślę – w tym sensie, że jest tak oczywista. Tak jak codziennie myje się zęby i się nie rozważa, że trzeba to zrobić, tak dla mnie naturalne jest podążanie właściwymi krokami w codziennym życiu. Uczestnictwo w niedzielnej Mszy jest tak oczywiste jak to, że muszę być w pracy.

Trud spowiedzi

Spowiedź nadal traktuję jako niezwykłe wydarzenie, którego się boję. Nie jestem osobą skrytą, ale istnieją rzeczy, o jakich nigdy nikomu nie mówię, bo uważam, że są na tyle intymne, że nie należy się nimi dzielić. Spowiedź to moment, kiedy trzeba stanąć i „rozebrać się do naga”, pokazać jak u lekarza wszystko, co się „ma”. Dlatego do dziś stanowi dla mnie trudne przeżycie. Wolałbym spowiedź powszechną w kościele, taką, jaką praktykuje się u ewangelików. 

Z drugiej strony nasza spowiedź uczy pokory, co z pewnością jest dobre. Tak jak w Biblii czyściło się amfory octem, żeby je oczyścić z bakterii, tak tutaj dzieje się coś podobnego z człowiekiem.

Trudno jest mi znaleźć dobrego spowiednika. Lubię mieć szefów, którzy są bardzo wymagający, bo wtedy czuję, że się rozwijam i staję się lepszy. Chciałbym mieć właśnie takiego księdza, który wymagałby ode mnie sporo i potrafiłby umiejętnie tłumaczyć pewne rzeczy i naprowadzać, pytając: „A to?”, gdybym sądził, że coś nie jest grzechem. Chciałbym, żeby to była rozmowa, a nie relacja na zasadzie petent-urzędnik.

Powiązania z Janem Pawłem II

Chociaż nigdy nie poznałem bł. Jana Pawła II osobiście ani nigdy nie uścisnąłem jego dłoni, mogę powiedzieć, że byłem z nim związany w szczególny sposób. Jako reporter radiowy obsługiwałem jego pielgrzymki do Polski, na Ukrainę i do Ziemi Świętej. Kiedy odchodził, to właśnie ja przez tydzień prowadziłem Wiadomości, a kilka lat później wystąpiłem jako narrator w filmie Jan Paweł II. Szukałem Was. Z kolei 1 maja 2011 roku byłem w Rzymie na beatyfikacji jako wysłannik TVP.

W 1987 roku, czyli wtedy, gdy byłem trochę letni w wierze, słuchałem w radiu relacji z jego pobytu w Gdańsku Oliwie, tj. Mszy odprawionej na blokowisku na ołtarzu przypominającym łódź rybacką. To właśnie wówczas padły słowa nawiązujące do ideałów  Solidarności: „Jeden drugiego brzemiona noście!”. Kiedy słuchałem radia, coś we mnie zamarło. Po pierwsze uderzyły mnie bardzo mądre słowa, a po drugie – to był dla mnie sygnał. Myślałem: „Dlaczego mnie tam nie ma? Chciałbym to relacjonować dla innych tak jak ci, których słucham w radiu”. Byłem wtedy na drugim albo na trzecim roku studiów i to okazało się „lampką”, aby coś w życiu zrobić.

Bł. Jan Paweł II – wielki Polak, kapłan, który zmienił nasz kraj i świat, człowiek niezłomny, mistyk – jest dla mnie absolutnym wzorcem wzorców we wszystkim. Podziwiam jego skromność, pokorę i błogosławieństwo w cichości. To jest coś, czego obecnie wszystkim nam brakuje. Nie mamy stanowczości, jaką on przejawiał – wielu z nas, katolików, mówi jedno, a czyni drugie.

Poza tym jestem gorącym orędownikiem jego walki o życie nienarodzone. Pamiętam, jak „rugał” nas już po zmianach w 1989 roku, że zagubiliśmy sens, daliśmy się uwieść bożkom, np. mamonie. Niemal krzyczał podczas Eucharystii na Agrykoli: „To jest moja ojczyzna, to jest moja matka – ta ziemia!”.

Papież był niezwykłą osobą również w relacjach czysto ludzkich. Okazywał otwartość dla wszystkich, miał czas i atencję dla każdego. Jeśli wejdziemy na „poziom wyższy”, to nawet nie trzeba czytać encyklik, wystarczy posłuchać homilii, chociażby tych do nas, Polaków.

W Janie Pawle II cenię również niezwykłe talenty medialne, jak choćby doskonałe kontakty z dziennikarzami, zdolności aktorskie i talent literacki oraz swobodny sposób zachowania się podczas bardzo poważnych uroczystości. Wystarczy sobie przypomnieć machanie laseczką czy słynne kremówki. Ojciec Święty tymi gestami zmienił wizerunek papieża i Kościoła – ocieplił go i jednocześnie swoją postawą przyciągnął ludzi niewierzących. Przed nim nikogo takiego nie było, a tym bardziej osoby duchownej.

Świadczyć swoją postawą

Kolejnym moim wzorcem jest bł. ks. Jerzy Popiełuszko, który nigdy nikogo nie odrzucał, nawet za to, że jest jego przeciwnikiem. Przecież on się nawet modlił za swoich przyszłych zabójców! Zawsze wzywał, aby zło dobrem zwyciężać. To jest trudniejsze, ale z pewnością bardziej chrześcijańskie, bo o ileż łatwiej jest kogoś zniszczyć niż przygarnąć, przytulić i wskazać mu dobrą drogę!

Taka postawa jest mi bardzo bliska i staram się podobnie zachowywać na co dzień. Często podczas spotkań z ludźmi w różnych miejscach zapewniam: „Słuchajcie, to jest postawa wymagająca, ale dająca ogromną satysfakcję”. Naprawdę warto dawać dobry przykład we wszystkim: w życiu prywatnym, publicznym, społecznym, religijnym, aby pokazać, że faktycznie istnieje inna, lepsza droga.

Szczególnie w dzisiejszych czasach bardzo ważne jest to, żeby dawać świadectwo swoją postawą. Należy pokazywać, że chrześcijanin to osoba, która sama sobie narzuciła trudniejsze życie tu na ziemi. To jest tak, jak z wy- chowaniem dzieci: poświęcamy się im po to, żeby miały lepiej.

Tak samo podejmujemy decyzje pozornie utrudniające nam życie, bo nie idziemy na skróty tak jak ci, którzy nie znają ograniczeń, skrupułów i własnych postanowień. Mimo że nie jest nam łatwo, to właśnie przez to nasze życie ubogaca się i wzmacniamy się duchowo. W związku z tym powinniśmy ukazywać tę rzeczywistość, udowadniać, że to nie są tylko słowa i deklaracje „na papierku”, ale każdy nasz dzień jest tego dowodem.

„Być” czy „mieć”?

Kiedy ktoś wie już coś o życiu, był w kilku miejscach zawodowo i poznał skomplikowane mechanizmy, często bardzo brudne, które rządzą światem i sprawiają, że nagle ktoś osiąga szczytową karierę, choć niewiele za tym przemawia, to trudno się cieszyć. Zwłaszcza kiedy jest się człowiekiem, który nie idzie na skróty, a wręcz odwrotnie, stara się kroczyć trudną, wyboistą ścieżką, prowadzącą cały czas pod górę.

Często narzekam na wiele rzeczy, bo widzę, jak wszystko jest źle skonstruowane, jak bardzo my okazujemy się bezradni, jak często stajemy się sami sobie niewierni. Obiecujemy jedno, a czynimy drugie – wystarczy zobaczyć, jak niejednokrotnie już po roku małżeństwa ludzie się zdradzają i uważają, że to coś normalnego.

Gdy ludzie przestają walczyć o siebie i o innych, to narzekam na ten świat. Nie podoba mi się, że się tak zmienia. Może publicznie nie pokazuję tego po sobie, ale w duszy często jestem zmartwiony. Jeżeli przyszedłby do mnie ankieter i zapytał: „Czy zdaniem pana/pani świat idzie w dobrą stronę?” albo „Czy jest pan zadowolony ze zmian?”, powiedziałbym, że nie. Zbyt dużo widziałem na świecie rzeczy i wiem, że może być inaczej, tylko ludzie tego niestety podświadomie nie pragną.

A wystarczy niewiele w sobie zmienić, żeby było troszkę lepiej. Tak, zmiany trzeba naprawdę zacząć od siebie. Bardzo wiele osób krytykuje świat, nie dostrzegając u siebie niczego złego: pychy, pustego „ja” nadmuchanego do maksymalnych rozmiarów, żądzy kariery za wszelką cenę czy postawy poddaństwa.

To jest coś, co w tak dużym mieście jak Warszawa spotyka się powszechnie. Gdy obserwuję ludzi z małych ośrodków, którzy przyjeżdżają do stolicy na studia, a później zostają w niej na stałe, przeraża mnie, jak bardzo szybko zatracają swoje „ja”: korzenie, tradycję, wiarę, rodziców. Bardzo często dzieje się tak, że wstydzą się swoich korzeni i próbują być w stolicy „bardziej papiescy niż papież”, to znaczy bardziej liberalni niż Warszawa jest w rzeczywistości.

Najmniej do kościoła uczęszczają osoby, które jeszcze do niedawna chodziły do niego codziennie w swoich rodzinnych parafiach. Pewnie myślą, że w ten sposób osiągną znacznie więcej niż gdyby trwali przy swoich starych zobowiązaniach. Ale wcześniej czy później zorientują się, że postępują źle, bo w pędzie do dużych pieniędzy i do kariery zatraca się siebie i swoich bliskich. Chociaż jako dziennikarz na co dzień spotykam kilkadziesiąt różnych osób, to niestety w swoim życiu poznałem tylko dwie albo trzy, które są dumne z tego, że pochodzą z małych lokalnych społeczności.

Przyglądam się też ludziom, którzy mają teraz dwadzieścia parę lat i osiągnęli już w życiu bardzo dużo – piastują wysokie stanowiska i prawie wszystko otrzymali na kredyt: mieszkanie, samochód, komputer, wczasy na Mauritiusie. Jak oni będą podchodzili do życia za dziesięć, piętnaście, dwadzieścia lat, czyli wtedy, kiedy dojdą do czterdziestu, pięćdziesięciu lat? Czego wówczas będą oczekiwali od życia, od świata? Chyba okażą się tak wypaleni, że ich jedynym marzeniem będzie siedzenie ma leżaku w parku, bo nie wskrzeszą już w sobie siły do niczego więcej.

Ludzie nie potrafią zaplanować życia „w biegu długodystansowym”, tylko do wszystkiego „biegną sprintem” – bardzo szybko pragną zdobyć wszystko. Poniekąd to rozumiem, bo to stanowi efekt społeczeństwa bardzo mocno zubożonego przez lata PRL-u, wojnę, a jeszcze wcześniej zabory. Ci, którzy nie posiadali niczego, dziś chcą mieć jak najwięcej, bo widzą, że na Zachodzie wszyscy tak mają od lat. Tylko zapominają, że tam pracowały na to pokolenia i tego nie da się przeskoczyć w ciągu dziesięciu czy dwudziestu lat. Jesteśmy społeczeństwem postkolonialnym, bardzo mocno chłopskim, nieufnym wobec różnych instytucji. To powoduje, że nie mamy hamulców w pędzie do kariery i do posiadania. Ludzie wolą „mieć” niż „być”. To bardzo przykre.

Zwiększony apetyt

Jestem już w takim wieku, że zaczynam zastanawiać się, co będzie dalej. Po wypadku ludzie mówili mi: „Zobaczysz: za dwa, trzy lata nie będzie śladu!”. Odpowiadałem: „Tak, tylko że u mnie zegar już bije od połowy w górę, a nie do połowy”.

Jeżeli ktoś ma dwadzieścia lat, to dla niego dwa lata to jest nic. Dla mnie dwa lata to przedział czasu, w którym mogę dokonać gigantycznych rzeczy. Mój apetyt na to, żeby jeszcze zrobić coś porządnego, jest znacznie większy. Widzę, że czas ucieka bardzo szybko, więc pragnąłbym uczciwie, dobrze się zestarzeć. Nie chciałbym zostać stetryczałym starszym panem, pełnym pretensji do życia, do świata i do siebie, bo coś przespał, czegoś nie dopełnił. 

Zapewne nie okaże się to łatwe, ale w wieku sędziwym chciałbym być jeszcze osobą w miarę aktywną zawodowo. W zawodzie dziennikarza takie przypadki trafiają się niezwykle rzadko. Chciałbym stać się dla innych, może dla młodszych kolegów, mentorem i przykładem kogoś, kto dobrze i uczciwie wykonał swoją pracę. Kimś, od kogo można się czegoś nauczyć albo z kim po prostu warto się spotkać i porozmawiać.

Odczuwam współcześnie ogromny brak autorytetów, bo ci, od których jeszcze można było czerpać, niestety ostatnio stracili na wartości, nieładnie się zachowując. Autorytety zginęły z pokoleniem przedwojennym, które cudem przeżyło wojnę, a potem lata okupacji bolszewickiej. Bardzo nam ich brakuje.

Pojedynek

Kilkanaście lat temu, gdy pracowałem w radiu, szukałem możliwości dorobienia. Koleżanka powiedziała: „Słuchaj, na polski rynek wchodzi nowa firma ubezpieczeniowa. Będą sprzedawali ubezpieczenia. Nie posiadają biur, tylko pracownicy mają chodzić po domach i sprzedawać”.

Nie byłem przekonany do działalności tego rodzaju, ale koleżanka dalej mnie namawiała: „Przyjdź na zebranie! Będą dużo płacili”. W końcu poszedłem. Zebranie prowadził pseudobiznesmen – bardziej przypominał cwaniaczka i geszefciarza niż biznesmena. Próbował na siłę wciągnąć mnie do swojego interesu. To miała być ośmiornica na zasadzie: Im więcej osób włączę, tym więcej ludzi na mnie pracuje.

Miałem świadomość, że nie chcę w to wchodzić, ale rozmowa się ciągnęła i ciągnęła... On coraz bardziej drążył. Zaczął mnie podchodzić, mówiąc: „No, ale co? Nie chce pan mieć więcej pieniędzy?”. Mówiłem: „Wie pan, chciałbym, ale to nie jest konieczne”. Kontynuował: „Dobrze, ale przecież rodzinę pan ma. I co? Nie chciałby pan, żeby im się lepiej żyło?”.

Odpowiadałem: „Chciałbym”. Pytał dalej: „Chciałby pan na wakacje jeździć za granicę?”. Stwierdziłem: „Nie muszę”. Zdziwił się: „Naprawdę? No, ale dom pewnie chciałby pan mieć?”. Powiedziałem: „Nie, wystarczy mi mieszkanie w bloku”. W końcu zapytał: „W takim razie czego pan pragnie?”. Skwitowałem: „Zbawienia wiecznego”, co on skomentował: „Jeśli tak, to nie mamy o czym rozmawiać”.

Dopiero po tym zakończył ze mną trzygodzinną rozmowę. Byłem spocony jak na ustnym egzaminie maturalnym. Czułem się tak, jakbym znalazł się u progu piekieł i miał zawrzeć z diabłem cyrograf na byczej skórze.

Prawdę mówiąc, w życiu nadal pragnę najbardziej tego, czym się wówczas obroniłem.

 

Krzysztof Ziemiec – ur. w 1967 roku. Absolwent Wydziału Inżynierii Środowiska Politechniki Warszawskiej i podyplomowej polsko-amerykańskiej szkoły dziennikarskiej w Warszawie. Dziennikarz telewizyjny i radiowy. Pracował w Programie 3. Polskiego Radia, TVN 24, TVP i TV Puls. Obecnie dziennikarz Wiadomości i prowadzący szereg programów publicystycznych. Znany z autorskiego cyklu rozmów Niepokonani. Narrator w filmie Jan Paweł II. Szu- kałem Was. Laureat Telekamery w kategorii informacja-osobowość. W 2008 roku uległ ciężkim obrażeniom na skutek pożaru w swoim domu. Przeżyciami związanymi z tym wydarzeniem podzielił się w książce Wszystko jest po coś. Żonaty, ma troje dzieci.