Spotkania w drodze. To coś, co smak wędrówki dopełnia. Jak sól smak wybornej potrawy.
Z cyklu "Rozmyślania w drodze"
Kim byli wczoraj, gdyśmy się spotkali? Kim są dziś, nieraz lata później? Jak się mają? Co robią? Ludzie, których spotkaliśmy podczas wędrówki. Ci, razem z którymi wędrowaliśmy, ci, którzy udzielali nam gościny, a zwłaszcza ci, spotkani przez nas w drodze. Każdy człowiek jest nieprzeniknioną tajemnicą. Nawet gdy dość dobrze go znamy. Tym większą ten, którego tylko spotkało się na szlaku, zamieniło z nim parę słów i który poszedł – już na zawsze – swoją drogą.
Najłatwiej powiedzieć coś o tych, z którymi wędrowaliśmy. Bo najczęściej mamy z nimi jakiś kontakt. Wspólne wędrowanie nie zawsze tworzy więź na całe życie, ale... Jeśli nie okazali się kompletnymi egoistami i wędrówkowymi niedojdami jest jednak coś takiego, co pozwala do nich nawet po latach odezwać tak, jakbyśmy się ostatnio widzieli dwa dni temu. To doświadczenie wspólnych trudów, wspólnych zachwytów, przegadanych na biwakach wieczorów i wspólnie przyrządzanych posiłków. Nie, nie da się wszystkich takich znajomości pielęgnować przez całe życie. Ale ci ludzi, choć będący nieco dalej, są skarbem. Skarbem doświadczenia przyjaźni, bezinteresownej życzliwości, ubogacania się ich obserwacjami i przemyśleniami. Tak, bo gdy rozmawiają przyjaciele ubogaca zarówno inność spojrzeń na sprawy, jak i zgodność poglądów; bo krzepiącym jest odkryć, że nie jest się w swoim myśleniu i postrzeganiu spraw osamotnionym. Dzięki Ci Boże za tych współwędrowców. Bo jeśli dziś jestem kim jestem, to między innymi dzięki nim.
Ci, którzy udzielali gościny? Przyjmowali na nocleg, karmili w jakieś jadłodajni albo choćby tylko sprzedali chleb i dwa napoje? O tych najtrudniej cokolwiek powiedzieć. Wszyscy byli „u siebie”; zajmowali się tym, czym zajmują się codziennie. Jedni na ogorzałego od wiatru, który pyta o pokój patrzyli nieufnie, inni ze znudzeniem codzienną rutyną, jeszcze inni z otwartą głową i sercem, chętni do podkarmienia i pogadania. Zawsze, jacy by nie byli, są doświadczeniem mnogości otaczających nas światów. Ten ich świat, świat ich codzienności, tak różny od naszego. I każdego z nich różny od świata innych. Mieszkający niedaleko, czasem dzień, czasem parę dni drogi od siebie. A jednak nic o sobie nie wiedzący, żyjący właśnie jakby w innych światach.... Boże, dzięki Ci za doświadczenie tej różnorodności. Pomaga w codziennym życiu nie dziwić się, gdy spotykamy ludzi z głową umeblowaną zupełnie inaczej niż nasza. Inaczej, co niekoniecznie oznacza, ze gorzej. Tak bardzo nam przecież trzeba dziś, byśmy umieli różnić się pięknie i nie skakać z byle powodu do gardeł...
W końcu są i ci, przygodnie spotkani w drodze... Z którymi przyszło iść dzień, dwa, z którymi przegadało się czy prześpiewało wieczór w schronisku, z którymi uciekało się przed burzą, z którymi zamieniło się ledwie parę zdań gdzieś na szlaku i poszło dalej swoją drogą... Ci, do których rzucając „cześć” wiemy, że to już na zawsze, że nigdy więcej się już nie spotkamy. Chyba że całkiem przypadkiem niezwykle rzadkim zrządzeniem losu nasze drogi znów się gdzieś skrzyżują. No, jeśli wymieniliśmy maile być może przyślą zdjęcie. Nasze wspólne, zrobione gdzieś na szlaku albo swojego nowonarodzonego dziecka. Jeśli nie, zgubią się gdzieś w niepamięci...
Te spotkania są chyba najpiękniejsze. Bywają jednak powodem bólu. Egzystencjalnego bólu. Najpiękniejsze, gdy okazuje się, że z człowiekiem, które poznaliśmy przed chwilą nadajemy na podobnych falach i moglibyśmy gadać, gadać i gadać... Bolą zaś, bo z natury rzeczy nigdy nie zamienią się w coś trwałego. Są tylko niespełnioną potencjalnością. Ulotną chwilą, po której z czasem nie pozostanie nawet wspomnienie. No, może tylko jakiś maleńki promyk dobra w sercu, bo takie spotkania wydobywają z czeluści naszego jestestwa to, co najlepsze i najpiękniejsze...
Bogu dobrze, prawda? Może w każdej chwili z każdym człowiekiem na ziemi wejść w bezpośredni kontakt. Może cieszyć się każdym, jakby był jedynym człowiekiem na ziemi. My, ludzie... Dobrze, jeśli udaje się nam zachować w miarę regularne kontakty choć z niektórymi. Choć tylu ciekawych ludzi spotkaliśmy, przecież nie ma szans, by to wszystko trwało.... Jednak gaśnie „tej przyjaźni żar, co połączyła nas”; chcąc nie chcąc musimy pozwolić, „by ją starł nieubłagany czas”. Taka kolej rzeczy, tak to już musi być. Jedyna nadzieja, że spotkamy się i rozpoznamy kiedyś w niebie. Tam nie tylko będziemy mogli dokończyć nasze niedokończone rozmowy, ale ciągle cieszyć się i ubogacać swoją obecnością. Bo cóż w wieczności znaczy choćby i 100 lat niewidzenia się?
Bywa, że człowiek boi się, że niebo będzie nudne, że nie będzie tak pięknie jak na ziemi. Sprzyjają temu „wybielone” obrazy nieba, w którym białe szaty zbawionych i grających na złotych trąbach aniołów mieszają się z bielą chmur i białej brody Stwórcy. Nie, to co jest doczesnością nie może być piękniejsze niż wieczność. Tamte Nowe Niebo i Nowa Ziemia muszą być przynajmniej tak piękne, tak kolorowe, jak ten trochę zapuszczony rajski ogród, w którym przyszło nam dziś żyć. A że niebo ma też być wspólnotą – Boga i wszystkich świętych – ufam, że i międzyludzkie relacje okażą się tam nie tylko piękne, ale i trwałe. Przemijanie woła o wieczność. I dobry Bóg to nasze pragnienie zaspokoi.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W rozważaniu przed modlitwą Anioł Pański, Papież Franciszek mówił o męczennikach, oddających życie.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.