Zgoda

Publikujemy treść miniwykładu ks. prof. Andrzeja Szostka wygłoszonego podczas spotkania świątecznego dziennikarzy i ludzi mediów w Domu Arcybiskupów Warszawskich

Najpierw spróbuję powiedzieć, jak rozumiem zgodę; stąd wynikną powody, dla których trzeba do niej dążyć oraz warunki jej osiągnięcia. Potem zatrzymam się na aktualnej scenie, politycznej w Polsce, na której – moim zdaniem – nic ostatnio nie wskazuje na możliwość, a niewiele na chęć, osiągnięcia zgody. W trzeciej części mego wystąpienia trzeba będzie zastanowić się nad tym, czy i jaką rolę w tej sytuacji „pata politycznego” może i powinien odegrać Kościół, a w czwartej wreszcie to samo pytanie trzeba będzie postawić dziennikarzom. Nie muszę dodawać, że 20-minutowa refleksja pozwala jedynie zarysować złożony problem zgody politycznej, a przez nią w jakimś stopniu narodowej, w dzisiejszej Polsce. Nie wątpię, że to co powiem sprowokuje Państwa do dalszych przemyśleń i komentarzy, choć zapewne zabraknie nam czasu, by je w pełni przedstawić w trakcie obecnego, świątecznego przecież, spotkania.

Jak rozumiem zgodę?

Oto pierwszy z brzegu przykład: ks. Przemysław Śliwiński zwrócił się do mnie – w imieniu Księdza Kardynała Kazimierza Nycza i własnym – o przedstawienie tu małego referatu, a ja wyraziłem na to zgodę. Wyraziłem zgodę, czyli wyraziłem gotowość swego aktywnego udziału w tegorocznym spotkaniu Księdza Kardynała z dziennikarzami. Zgoda oznacza więc wstępną aprobatę do podjęcia współpracy z kimś innym. Współpraca z kolei odwołuje nas do jakiegoś dobra, które razem mamy realizować, czyli do dobra wspólnego, w najszerszym tego słowa znaczeniu. Zgoda na taką współpracę zakłada, że obie strony tego układu (w naszym przykładzie: Ksiądz Kardynał i ja) uznają to dobro za dostatecznie ważne i cenne, by jego realizacji wspólnie trud poświęcić. W naszym przypadku nie było potrzeby poprzedzać tej zgody dłuższą wymianą zdań, ale nierzadko zgoda osiągnięta być może tylko na drodze długiego niekiedy i niełatwego dialogu dotyczącego warunków, bez obustronnej aprobaty których o zgodę trudno. Wśród tych warunków dwa zdają się szczególnie ważne. Po pierwsze, obie strony muszą – w sposób wolny, z własnego przekonania – uznać to dobro wspólne za warte realizacji, za bardziej cenne, niż koszty z tym związane. Po drugie, obie strony muszą mieć do siebie zaufanie, wierzyć w swoją uczciwą, dobrą wolę. Konieczność respektowania pierwszego warunku, nazwijmy go „obiektywnym uzasadnieniem zgody”, wydaje się oczywista; nikt rozsądny nie wyrazi zgody na udział w dziele, które sam uznaje za bezsensowne lub niewarte wkładanego weń wysiłku. Drugi warunek – „subiektywne uzasadnienie zgody” – tak oczywisty nie jest. Ileż to razy próbuje się osiągnąć kompromis w spornej sprawie odwołując się do argumentu siły, a nie do siły argumentu – w przekonaniu, że „druga strona” wcale nie dba szczerze o dobro wspólne, tylko o własny wąsko pojęty interes. Ale właśnie: możemy tu mówić nie tyle o zgodzie, ile raczej o kruchym na ogół kompromisie, prowokującym „przegraną stronę” do podjęcia działań odwetowych w sprzyjających okolicznościach. Tym się więc różni zgoda od takiego kompromisu. Oczywiście bywa i tak, że kompromis jest efektem zgody, gdy obie strony, ufające nawzajem w swoją dobra wolę, znajdują rozwiązanie konfliktu na drodze obustronnie akceptowanych ustępstw, usprawiedliwionych w świetle wspólnego dobra, które jest celem uczestniczących w sporze stron.

Oto więc pierwsza sytuacja, którą trzeba od zgody odróżnić: na miano zgody nie zasługuje kompromis osiągnięty na drodze wymuszenia na „drugiej strony” ustępstw, których ta „strona” w gruncie rzeczy nie aprobuje i którą podejrzewa się chętnie o brak dobrej woli. Zgodę odróżnić też trzeba od tak zwanego „świętego spokoju”, za którym kryje się na ogół po prostu obojętność wobec tego dobra, które ktoś uważa za warte realizacji. Nie ma kłótni – ale nie ma też współpracy. Ten, komu zależy na „świętym spokoju” powiada: „Rób swoje, ja nie będę protestował, ale na mój udział nie licz. Nie obchodzi mnie to, co ciebie tak obchodzi”. Takiej postawy także nie chcę nazywać zgodą, nawet jeśli zawiera się w niej gotowość powstrzymania się od działań utrudniających realizację tego dobra, które niedoszły partner dialogu uznaje za warte zachodu. Zgoda w znaczeniu, o które tu chodzi, nastawiona jest na przyszłość, na ochronę lub budowanie jakiegoś dobra, które tylko na drodze współpracy może zostać osiągnięte. O zgodzie mówi się też – po trzecie – w sferze czysto teoretycznych dyskusji: zgadzam się lub nie zgadzam na czyjeś poglądy, stanowisko, siłę argumentów itp. To sensowny kontekst terminu „zgoda”, ale w tę sferę proponuję tu nie wchodzić; propozycja podjęcia tematu „Zgoda” na dzisiejszym spotkaniu nie wyrasta raczej z kontekstu dyskusji toczonych przez ludzi nauki, ale z przekonania, że nam dziś o zgodę w sferze życia publicznego bardzo trudno. I czas przejść do tej sfery.

Pat polityczny

Zacznę od wyrażenia swego stanowiska, które nie jest zbyt oryginalne, ale jest moje. Otóż uważam, że w sferze publicznej, a zwłaszcza w płaszczyźnie politycznej, nie tylko nie ma atmosfery dialogu prowadzącego do osiągnięcia zgody, ale łatwo zaobserwować silne postawy anty-dialogowe, uniemożliwiające osiągnięcie zgody, która – przypominam – nie jest ostatecznym celem dialogu politycznego, ale pierwszym jego krokiem otwierającym perspektywę budowania wspólnego dobra. Spór toczący się pomiędzy ugrupowaniami politycznymi obfituje nade wszystko w oskarżenia kwestionujące dobrą wolę „strony przeciwnej”, a z ludźmi złej woli nie ma sensu toczyć dialogu. Termin „przeciwnik polityczny” bliski jest terminowi „wróg”, a z wrogiem się walczy, a nie próbuje się dojść z nim do zgody.

Można by rzec: cóż w tym dziwnego? Poszczególne ugrupowania polityczne różnie rozumieją dobro wspólne, jakim jest dla polityków Polska. Wyniki wyborów prezydenckich i wyborów do ciał parlamentarnych ujawniają opinie obywateli. Partia, która wybory wygrywa, ma prawo realizować wspólne dobro Polaków zgodnie ze swoją wizją, którą traktuje jako wizję większości obywateli. A gdy zdarzy się – jak się nam zdarzyło po raz pierwszy po 1989 roku – że jedna partia zdobywa absolutną większość w obu izbach parlamentu i że jej kandydat zostaje Prezydentem Rzeczypospolitej, to nic dziwnego, że partia ta realizuje swój program polityczny, oczywiście modyfikowany z powodu różnych nowych okoliczności, których w kampanii przedwyborczej nie można było przewidzieć. Czy jest tam miejsce na zgodę? Jest – ale wewnątrz rządzącej partii. Opozycję traktuje się jako ugrupowania, które zmierzały do niszczenia Polski, a nie do jej budowania. Członkom partii opozycyjnych zarzuca się grzechy przeszłości, które mają świadczyć o ich głupocie i/lub złej woli, obecne działania opozycji sprowadza się do prób awanturniczego sprzeciwiania się wprowadzaniu pożądanych przez większość Polaków dobrych zmian. Zrozumiałe, że elementem tych dobrych zmian są też działania zmierzające do usuwania wpływu tych partii, które poprzednio władały Polską; narzucającym się przykładem są operacje zmierzające do reorganizacji Trybunału Konstytucyjnego, ale przykładów można przywołać więcej.

Dlaczego ta sytuacja budzi mój głęboki niepokój? Po pierwsze dlatego, że dobro wspólne, jakim jest Polska, wpisana w cały światowy kontekst, jest dobrem nader złożonym, trudnym do objęcia nie tylko przez pojedynczego człowieka, ale także przez jakąkolwiek partię. „Partia” pochodzi od łacińskiego „pars”: część, z góry więc trzeba liczyć się z tym, że żadna partia nie obejmuje w pełny i trafny sposób wszelkich spraw z tym dobrem związanych. Uczciwe dążenie do dobra wspólnego wszystkich Polaków wymagałoby więc uważnego wsłuchania się w głos opozycji i uwzględnienia tych racji, które ona wnosi na parlamentarne obrady, a nie szybkiego, sumarycznego odrzucania wszelkich głosów z ich strony pochodzących, w oparciu o parlamentarną większość. Taka praktyka świadczy o tym, że przeważa racja siły nad siłą racji. Po drugie, żadna władza nie może ignorować tej prawidłowości, że jej sprawowanie łatwo prowadzi do arogancji, do lekceważenia tych, którzy inaczej widzą dobro Polski. Przykład? Nawet z grona członków rządzącej partii niewielu zdobyło się na to, by pochwalić Marszałka Sejmu za usunięcie z obrad sejmowych posła opozycji, który zaczął swe wystąpienie od słów: „Panie Marszałku kochany, muzyka łagodzi obyczaje”. Nie wiem, jak można taką decyzję Marszałka usprawiedliwić. Ale ani sam Marszałek, ani partia rządząca, nie wycofali się z tej decyzji, co doprowadziło do okupacji sali Sejmu przez posłów opozycji i do przeprowadzenia głosowania w niezmiernie ważnej sprawie zatwierdzenia budżetu państwa na rok 2017 w warunkach ignorujących elementarne reguły prac Sejmu. Partia rządząca zapewne nie chce skorygować decyzji Marszałka, uznałaby taki krok za niebezpieczny precedens rzekomo świadczący o jej słabości, o zwycięstwie opozycji – ale moim zdaniem ten casus świadczy o tym, jak łatwo władza demoralizuje tych, którzy ją sprawują. Świadczy też o tym, że w miejsce debat politycznych, mających na celu dobro wspólne Polski, zajmują rozgrywki partyjne, obliczone na pokonanie przeciwników.

Nie widzę w polskim parlamencie atmosfery dialogu. Co więcej, ten brak gotowości do szukania zgody jako punktu wyjścia do rozwiązania spraw Polaków przenosi się na szerszą płaszczyznę społeczną. Różnice w poglądach politycznych sprawiają często, że nawet w rodzinach i w gronie przyjaciół trudno ludziom szczerze i życzliwie rozmawiać ze sobą. Miejsce słuchania tych, którzy myślą inaczej, zajmuje postawa wrogości, insynuowanie złych intencji opozycjonistom, walka zajmuje miejsce dialogu. Tak widzę Polaków dziś.

«« | « | 1 | 2 | » | »»

TAGI| KOŚCIÓŁ

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Archiwum informacji

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
31 1 2 3 4 5 6
7 8 9 10 11 12 13
14 15 16 17 18 19 20
21 22 23 24 25 26 27
28 29 30 1 2 3 4
5 6 7 8 9 10 11