Dzień V (07.12)
On przejawia moc ramienia swego,
rozprasza [ludzi] pyszniących się zamysłami serc swoich.
Moc i pycha…
Echh, nie lubię, gdy On objawia swoją moc, gdy miesza moje plany, rozprasza je, zmusza mnie do ich zmiany lub, o zgrozo, do ich porzucenia... Bo przecież ja wiem lepiej, jak ma przebiegać moje życie. Od razu zaczynam snucie kolejnych planów, modyfikuję stare, szukam dróg rozwiązań – i znowu natykam się na przeszkody. Dobrze, jeśli w końcu uznaję swoją bezradność, jeśli wołam do Pana: „Pomóż!”
Kiedy wieczorem świat jawi mi się w ciemnych barwach, wiem już z doświadczenia, że najlepiej oddać wszystko Bogu na modlitwie, przytulić się do męża, uściskać dzieci – i iść spać. Rankiem problemy jawią się w innych proporcjach, a poza tym i ja mam świeże siły na walkę z przeciwnościami. Często też okazuje się, że podczas wypoczynku wpadnę na rozwiązanie problemu, spostrzegę drogę, którą powinnam iść...
Pysznię się swoimi zamysłami, uważam je za najwłaściwsze, a tak naprawdę jestem bezradna wobec zła, które widzę, cierpienia, które dotyka moich najbliższych czy mnie samą.
Nie jestem w stanie nakarmić wszystkich głodnych, przyjąć do domu wszystkich bezdomnych, dać pracę wszystkim bezrobotnym... Nie wiem, co zrobić, co powiedzieć, gdy syna spotyka krzywda, gdy w szkole go okradną, gdy koleżanki wyśmieją córkę, gdy mąż nie dostanie znowu wypłaty, gdy bliski mi człowiek choruje bądź umiera... Jak wtedy wlewać otuchę, dodawać sił, uczyć wytrwałości w czynieniu dobrze i stawiania tamy złym myślom i życzeniom wobec „prześladowców”? Jak nie zapomnieć, że Pan naprawdę ma moc, tylko że jako Wszechwiedzący wie lepiej, kiedy jej użyć...
Patrzę bardzo egoistycznie, jestem dla siebie samej pępkiem wszechświata – i chciałabym, bym dla Pana Boga była też takim „pępkiem”. I na pewno jestem ważna, ale nie po ludzku, a po Bożemu – kochając mnie najbardziej na świecie tak samo kocha mojego wroga – i chce jego zbawienia.
Panie, naucz mnie kochać mojego wroga, kochać siebie samą...