Z o. Maciejem Jaworskim OCD, sekretarzem ds. misji w krakowskiej prowincji karmelitów bosych, rozmawia Dobromiła Salik
- Czy jest coś, co stoi u początków miłości Ojca do misji?
- Zainteresowanie tematyką misyjną zrodziło się bardzo banalnie, bo od... sprzątania muzeum misyjnego. Najbardziej uderzały mnie fotografie afrykańskich dzieci. Na początku było to tylko zajęcie, które powierzono mi w nowicjacie, ale z czasem te znamiennie spoglądające oczy coraz bardziej mnie niepokoiły, prowokowały, jakby domagały się odpowiedzi. Za każdym razem sprzątanie schodziło na drugi plan. Najważniejsze było spotkanie z tymi konkretnymi ludźmi z fotografii. Miałem także wciąż w pamięci obrazek, jaki dostałem od kogoś w dzieciństwie: pod biało-czarnym zdjęciem murzyńskiej zapłakanej dziewczynki był napis: “Każde dziecko ma prawo być szczęśliwe”. A po latach usłyszałem inne stwierdzenie: “Mały uśmiech białego ociera wielkie łzy czarnego...”. Zdjęcie dziewczynki z mojego dzieciństwa, fotografie z muzeum i to afrykańskie przysłowie złożyły się w całość. Coraz mocniej czułem, że chciałbym zostać misjonarzem. Podczas sześciu lat studiów miewałem kontakt z misjonarzami; rozmawiałem z nimi, oglądałem zdjęcia... A potem Ojciec Prowincjał zaproponował mi, bym jako diakon pojechał do Rwandy i Burundi na kilkumiesięczną praktykę przed święceniami kapłańskimi. Sam pomysł i bliskość wyjazdu bardzo mnie zaskoczyły. Nie miałem nawet czasu na zastanowienie. Powiedziałem od razu “tak”. I wciąż towarzyszyły mi te oczy afrykańskich dzieci.
- Jak to było? Po prostu: wyjazd? Niemal z dnia na dzień?
- Takie były plany. Ale ułożyło się inaczej. Wylatywałem z Rzymu, a więc tam się udałem i miałem okazję modlić się u grobu Apostoła Piotra. Wkrótce okazało się, że nie mogę kontynuować podróży z powodu braku pewnego dokumentu. I myślę, że dobrze się stało. Afryka to ziemia obiecana. A nad ziemią obiecaną trzeba się pochylić. Ta próba uświadomiła mi, że do Afryki trzeba się przygotować, że nie zdobywa się jej z biegu. Zrozumiałem, że to naprawdę Pan posyła. To było bardzo mocne. Ważne było też to, że dzięki przesunięciu terminu wyjazdu mogłem uczestniczyć w beatyfikacji sióstr nazaretanek, męczenniczek z Nowogródka. I to było kolejne światło na mój pobyt w Afryce. Znak męczeństwa, znak krwi w duchowy sposób wciąż towarzyszył mi podczas tej drogi. Dopiero na miejscu, żyjąc między tymi umęczonymi ludźmi, w Kościele pierwszych wieków (Rwanda i Burundi to dopiero 100 lat ewangelizacji!), przejeżdżając przez spalone wioski, widząc miejsca męczeństwa tysięcy ludzi, kościoły, w których masowo byli mordowani chrześcijanie, posługując przy ołtarzu, gdzie kilka miesięcy wcześniej został zamordowany - podczas rozdawania Komunii św.! - kanadyjski misjonarz, uświadomiłem sobie, że naprawdę jestem na ziemi męczenników! I dopiero wtedy mogłem w pełni zinterpretować znak obecności na tej rzymskiej beatyfikacji. To był mój pierwszy kontakt z Afryką. Tam, jako diakon, mogłem nie tyle posługiwać, ile żyć między chrześcijanami w Rwandzie i Burundi.