Mały uśmiech białego ociera wielkie łzy czarnego

Dobromiła Salik

publikacja 30.08.2006 11:14

Z o. Maciejem Jaworskim OCD, sekretarzem ds. misji w krakowskiej prowincji karmelitów bosych, rozmawia Dobromiła Salik

Mały uśmiech białego ociera wielkie łzy czarnego

- Czy jest coś, co stoi u początków miłości Ojca do misji?
- Zainteresowanie tematyką misyjną zrodziło się bardzo banalnie, bo od... sprzątania muzeum misyjnego. Najbardziej uderzały mnie fotografie afrykańskich dzieci. Na początku było to tylko zajęcie, które powierzono mi w nowicjacie, ale z czasem te znamiennie spoglądające oczy coraz bardziej mnie niepokoiły, prowokowały, jakby domagały się odpowiedzi. Za każdym razem sprzątanie schodziło na drugi plan. Najważniejsze było spotkanie z tymi konkretnymi ludźmi z fotografii. Miałem także wciąż w pamięci obrazek, jaki dostałem od kogoś w dzieciństwie: pod biało-czarnym zdjęciem murzyńskiej zapłakanej dziewczynki był napis: “Każde dziecko ma prawo być szczęśliwe”. A po latach usłyszałem inne stwierdzenie: “Mały uśmiech białego ociera wielkie łzy czarnego...”. Zdjęcie dziewczynki z mojego dzieciństwa, fotografie z muzeum i to afrykańskie przysłowie złożyły się w całość. Coraz mocniej czułem, że chciałbym zostać misjonarzem. Podczas sześciu lat studiów miewałem kontakt z misjonarzami; rozmawiałem z nimi, oglądałem zdjęcia... A potem Ojciec Prowincjał zaproponował mi, bym jako diakon pojechał do Rwandy i Burundi na kilkumiesięczną praktykę przed święceniami kapłańskimi. Sam pomysł i bliskość wyjazdu bardzo mnie zaskoczyły. Nie miałem nawet czasu na zastanowienie. Powiedziałem od razu “tak”. I wciąż towarzyszyły mi te oczy afrykańskich dzieci.

- Jak to było? Po prostu: wyjazd? Niemal z dnia na dzień?
- Takie były plany. Ale ułożyło się inaczej. Wylatywałem z Rzymu, a więc tam się udałem i miałem okazję modlić się u grobu Apostoła Piotra. Wkrótce okazało się, że nie mogę kontynuować podróży z powodu braku pewnego dokumentu. I myślę, że dobrze się stało. Afryka to ziemia obiecana. A nad ziemią obiecaną trzeba się pochylić. Ta próba uświadomiła mi, że do Afryki trzeba się przygotować, że nie zdobywa się jej z biegu. Zrozumiałem, że to naprawdę Pan posyła. To było bardzo mocne. Ważne było też to, że dzięki przesunięciu terminu wyjazdu mogłem uczestniczyć w beatyfikacji sióstr nazaretanek, męczenniczek z Nowogródka. I to było kolejne światło na mój pobyt w Afryce. Znak męczeństwa, znak krwi w duchowy sposób wciąż towarzyszył mi podczas tej drogi. Dopiero na miejscu, żyjąc między tymi umęczonymi ludźmi, w Kościele pierwszych wieków (Rwanda i Burundi to dopiero 100 lat ewangelizacji!), przejeżdżając przez spalone wioski, widząc miejsca męczeństwa tysięcy ludzi, kościoły, w których masowo byli mordowani chrześcijanie, posługując przy ołtarzu, gdzie kilka miesięcy wcześniej został zamordowany - podczas rozdawania Komunii św.! - kanadyjski misjonarz, uświadomiłem sobie, że naprawdę jestem na ziemi męczenników! I dopiero wtedy mogłem w pełni zinterpretować znak obecności na tej rzymskiej beatyfikacji. To był mój pierwszy kontakt z Afryką. Tam, jako diakon, mogłem nie tyle posługiwać, ile żyć między chrześcijanami w Rwandzie i Burundi. - A więc przewijał się przez ten pobyt wątek męczeństwa. Czy były jeszcze inne charakterystyczne akcenty?
- Tak, był jeszcze wątek zatrzymania się. Afryka wymaga przygotowania: nie językowego, nie medycznego, nie technicznego, ale przygotowania się na zwolnienie kroku, zrozumienia, że zmieniam tempo życia. Stało się to jasne już w pierwszym kontakcie z Afryką, w Etiopii, kiedy oczekiwałem pięć godzin na lotnisku. Te godziny wydawały się masą czasu; tyle czasu trzeba stracić - myślałem. Ale okazuje się, że to nie jest strata czasu, takim czasem ludzie tutaj żyją! Nawet gdy nie mają nic do zrobienia. W tym oczekiwaniu biali wyszukiwali się, jakby instynktownie, bo ta pustka oczekiwania wydawała się jałowa. A Afrykańczycy przeżywali ten czas inaczej: potrafili rozmawiać, po prostu być ze sobą, bez presji czasu - nieważne, czy pięć, czy siedem godzin…

- Niedawno minęło 75 lat od chwili ogłoszenia św. Teresy od Dzieciątka Jezus patronką misji. Karmelitanka - patronką misji... Jaki jest, zdaniem Ojca, związek między kontemplacją a działaniem apostolskim?
- Towarzyszy mi wciąż przekonanie, że Marta i Maria nie są konkurentkami. Są siostrami i siedzą przy jednym stole. Dopóki św. Franciszek Ksawery był jedynym patronem misji i misjonarzy, mogło się wydawać, że misje to domena tylko dla orłów, dla wybranych, dla nielicznych. Ale od 75 lat to już jest nieaktualne! Tereska pokazała nam, że misje są dla wszystkich, że w Kościele nie ma miejsca na ekskluzywizm. Wszystko ma wartość, niezależnie od tego, gdzie żyjemy, w jakim stanie, z kim; wszędzie jako wspólnota Kościoła mamy wpływ na siebie nawzajem. Bardziej niż grzech wpływa na świat dobro. Uderzyło mnie bardzo papieskie zdanie z bulli ogłaszającej Wielki Jubileusz Roku 2000 Incarnationis mysterium. Brzmi ono tak: “... między wiernymi dokonuje się przedziwna wymiana darów duchowych, która sprawia, że świętość jednego wspomaga innych w znacznie większej mierze niż grzech jednego może zaszkodzić innym”. Kiedy Ojciec Święty był w Lisieux, bezpośrednio po jednej z pielgrzymek afrykańskich, mówił: “Ty, Tereso, byłaś tylko pozornie odcięta od świata”. Klauzura klasztorna nie odgradza od życia. Ona pomaga w odnalezieniu serca świata i pomaga w nim być. To święci potrafili odkryć punkt ciężkości, ten newralgiczny punkt świata, decydujący moment. Na przykład jeden z kamedułów miał zwyczaj nanosić na mapę wszystkie miejsca, do których pielgrzymował Papież. Wodził tylko palcem po mapie, ale przecież w ten sposób “czuł puls” Kościoła! Teresa nie opuściła klauzury, a w sercu nosiła cały świat. Nie jest nawet najistotniejsze, by każdy szczegół oddzielnie omadlać, nie trzeba tworzyć nieustannie litanii próśb i intencji, ale tak jak Teresa mówi: “Pociągnij mnie, a pobiegniemy”. Jesteśmy jak wartka rzeka, która wpływając do oceanu, zabiera ze sobą wszystko, co napotyka. I my pociągamy za sobą wszystko, co kochamy, w ocean miłości Bożej.

- Czy chce Ojciec powrócić do Afryki?
- Ten krótki pobyt - to było tylko dotknięcie, i rozpalił się głód... Wciąż widzę twarze afrykańskich dzieci. I wierzę, że kiedyś będę mógł znów ocierać ich łzy...