Emerytowany metropolita przemysko-warszawski Kościoła greckokatolickiego obchodzi 85. urodziny
– Od początku byłem birytualny i odprawiałem liturgie w obu obrządkach. Za komuny ludzie, nie mając możliwości korzystania z sakramentów i posług w swoim obrządku, szli do Kościoła rzymskokatolickiego, a niektórzy do prawosławnego – wspomina abp Jan Martyniak w wywiadzie dla KAI. W tym roku emerytowany metropolita przemysko-warszawski Kościoła greckokatolickiego obchodzi 85. urodziny oraz 60. rocznicę święceń kapłańskich i 35. rocznicę święceń biskupich.
Paweł Bugira (KAI): 85 lat życia, 60 w kapłaństwie i 35 w biskupstwie. Trzy piękne jubileusze przypadające w jednym roku. Ważne wydarzenia w życiu Księdza Arcybiskupa przypadały systematycznie co 25 lat.
Abp Jan Martyniak: Tak jakoś Pan Bóg przygotował to dla mnie.
Rocznice zapewne skłaniają do refleksji.
Nie tylko rocznice. Do refleksji skłania każdy rok, każdy dzień. Zwłaszcza w starszym wieku.
Gdy patrzy Ksiądz Arcybiskup na swoje życie, co wysuwa się na pierwszy plan?
Na pierwszym planie jest zadowolenie, że nasze diecezje się rozwinęły, Kościół się powiększył obszarowo i liczebnie. Jest trzech biskupów, którzy dbają o wiernych. Zupełnie inna rzeczywistość. To mnie cieszy. Nie jestem w stanie wszędzie pojechać, bo w tym wieku są już różne niedomagania, ale cieszę się, że są nowe parafie i ludzie mają zapewnioną opiekę duszpasterską.
Chciałem się teraz przenieść w czasie do dzieciństwa Księdza Arcybiskupa, które było naznaczone wojną, utratą ojca. O jego losach i miejscu pochówku dowiedział się Ksiądz Arcybiskup dopiero kilka lat temu.
To prawda. Ojciec został wcielony do armii radzieckiej i nie wiedzieliśmy, co się z nim działo. Mieliśmy tylko informację, że zginął. Dopiero niedawno, 10 lat temu poznałem jego losy. W 1942 r. trafił do niewoli. Najpierw przebywał w obozie jenieckim pod Dreznem, a później w Großbeeren koło Berlina i tam zmarł. Pochowany jest w zbiorowej mogile. Znajduje się tam pomnik, na którym są wymienieni wszyscy, którzy zginęli. Wybierałem się w to miejsce, ale niestety nie udało się.
Rodzina Księdza Arcybiskupa udzielała pomocy miejscowym Żydom. Jak to wyglądało?
Trzeba było bardzo, bardzo uważać, ale trzeba było być człowiekiem i chrześcijaninem. Mama została sama z ciocią i z dziećmi. Żydzi przychodzili na dwa – trzy dni, a później wracali do lasu. Tak sami chcieli. Przede wszystkim trzeba było dać im coś do jedzenia. To były straszne czasy, które w większości znam z opowiadań mamy i cioci, ale widziałem, że przychodzili. Dawaliśmy im chleba i coś prostego, co było dostępne na wsi.
Jaki wpływ miały te przeżycia na późniejsze życie?
Moja rodzina była otwarta, byli w niej Ukraińcy, ale były też wpływy niemieckie. Zawsze służyła innym, nikomu nie odmówiła.
Pochodzi Ksiądz Arcybiskup z rodziny greckokatolickiej, ale święcenia kapłańskie przyjął w Kościele rzymskokatolickim i w nim posługiwał przez 10 lat.
Byłem ochrzczony w Kościele greckokatolickim. Po wojnie zostaliśmy przesiedleni na zachód, na Śląsk. W tamtych latach nie było możliwości przyjęcia święceń w obrządku wschodnim.
Jak wyglądała droga do obrządku wschodniego?
Już w seminarium miałem styczność z obrządkiem wschodnim, grekokatolicy użytkowali tam kościół św. Krzyża, który odwiedzałem jako kleryk i poznawałem obrządek. Po wojnie nasz Kościół był zwalczany, a po odwilży w 1956 r. władze zaczęły go tolerować, choć nadal nie mogliśmy tworzyć parafii, ani prowadzić ksiąg metrykalnych. Szukano wtedy księży, którzy umieli odprawiać liturgię i tak powróciłem do swoich korzeni. W 1974 roku otrzymałem zaproszenie do pracy jako duszpasterz dla grekokatolików w Argentynie. Zmarł jednak ks. Włodzimierz Hajdukiewicz w Legnicy i ks. Teodor Majkowicz poprosił mojego biskupa Wilhelma Plutę, żebym objął tam probostwo. Zostałem w Polsce.
Władze komunistyczne nie uznawały struktur Kościoła greckokatolickiego. Praca duszpasterska musiała być wówczas niezwykle trudna.
Od początku byłem birytualny i odprawiałem liturgie w obu obrządkach. Ludzie, nie mając możliwości korzystania z sakramentów i posług w swoim obrządku, szli do Kościoła rzymskokatolickiego, a niektórzy do prawosławnego. Na przykładzie Sanoka mogę powiedzieć, że wielu wiernych uczestniczyło w liturgiach prawosławnych, ale gdy nasza Cerkiew się reaktywowała, wrócili. Oczywiście nie wszyscy. Trudności w praktykowaniu swojego obrządku, spowodowały odpływ wiernych.
Kościół rzymskokatolicki miał wtedy ciężko, a tym bardziej greckokatolicki.
Greckokatolicki dwa razy bardziej. Natomiast mieliśmy duże wsparcie ze strony biskupów i duchowieństwa Kościoła łacińskiego.
16 września 1989 r. w jakże ważnym dla katolików w Polsce miejscu – na Jasnej Górze – ks. Jan Martyniak przyjmuje święcenia biskupie. To historyczna chwila – pierwszy biskup greckokatolicki po II wojnie światowej.
Akurat w tym czasie na Jasnej Górze odbywały się uroczystości związane z rocznicą chrztu Rusi Kijowskiej, dlatego przyjechały tysiące ludzi i wielu księży z Polski i Ukrainy, biskupi z zagranicy. To miejsce szczególne, gdzie modlą się wszyscy, bez względu na obrządek. Dla mnie wyjątkowe również dlatego, że tu przyjąłem święcenia.
Jak Ksiądz przyjął decyzję o nominacji biskupiej?
Z zadowoleniem, że Kościół będzie miał biskupa. A jednocześnie ze strachem, bo to jest odpowiedzialność przed Panem Bogiem, przed Kościołem, przed ludźmi. Wiele bardzo delikatnych spraw wymagało ułożenia.
Pół wieku przechowywania wiary w ukryciu, a jednak Kościół się odrodził. Tworzenie parafii było bardzo trudne?
Zaraz po wojnie w ogóle nie było możliwości odprawiania liturgii. Po pewnym czasie, gdy trochę zelżało politycznie, to niektórzy starsi księża zaczęli odprawiać. Wielu z nich to byli więźniowie, którzy wrócili z zesłania, np. z Syberii. Większość pracowała w parafiach rzymskokatolickich, ale sprawowała Msze święte w dwóch obrządkach, dzięki czemu nasi wierni mieli opiekę duszpasterską i nie straciliśmy ich całkiem. Wszystko to – podkreślam jeszcze raz – odbywało się bez wojen religijnych, tylko w zgodzie i w porozumieniu z biskupami.
Gdy w 1991 r. nastąpiła reaktywacja diecezji przemyskiej obrządku greckokatolickiego trzeba było organizować jej struktury. Obejmowała ona całą Polskę, więc dotarcie do wiernych było trudne.
Było to możliwe dzięki księżom, którzy mogli już teraz pracować oficjalnie, a nie w ukryciu. Przez cały ten czas, również w okresie komunizmu, kształciliśmy kleryków w seminarium lubelskim. Spotykaliśmy się tam z dużą życzliwością, która trwa do dziś. Była nawet taka sytuacja, że Urząd Bezpieczeństwa kazał rektorowi wyrzucić grekokatolików z seminarium, ale on się nie zgodził.
Przypuszczał Ksiądz Arcybiskup, że 30 lat później będą funkcjonować 3 eparchie?
Trudno było się tego spodziewać. Jesteśmy diasporą, a mniejszościowa diaspora ma swoją specyfikę. Musieliśmy wszystko tak poukładać, żeby nie było zatargów z lokalnymi społecznościami, z parafiami. Nieraz trzeba było niesłychanej dyplomacji – nie ludzkiej, ale Bożej. I to, przy pomocy Bożej i ludzi dobrej woli, się udawało.
Dziś przed Kościołem greckokatolickim stoją nowe wyzwania. Napływ imigrantów z Ukrainy. Kiedy rozmawiam z katechetami, słyszę, że często są to ludzie, którzy nie do końca są świadomi swojej tożsamości religijnej.
Jest to możliwe, bo na Ukrainie jest kilka Kościołów. Rodzice nie zawsze uświadamiają dzieci, zwłaszcza na wschodzie Ukrainy z religijnością jest różnie. Ponadto u części zanika obrządek, bo wybierają ten dominujący na danym terenie.
Jeśli chodzi o trudności, to czas pracuje na niekorzyść, bo język i kultura idą do przodu, a u nas – jako diaspory – niemającej jednak bezpośredniego związku z Ukrainą, dochodzi do asymilacji. To proces nieunikniony. Nasz obrządek jest w mniejszości i ludzie, zwłaszcza w małżeństwach mieszanych, wybierają dominujący, czyli łaciński. Ale i łaciński Kościół jest narażony na różne ryzyka, bo czasy dla wiary idą nieciekawe.
Ale z drugiej strony, nawet w tych najtrudniejszych czasach obrządek i wiara przetrwały.
Dzięki wiernym i dzięki księżom.
W Polsce Kościół greckokatolicki się rozwija.
Kiedyś nie mogliśmy nawet przypuszczać, że tyle nowych ośrodków duszpasterskich będziemy musieli tworzyć. Ale wiąże się to ze smutną historią, bo ci ludzie uciekają ze swojego kraju. Słowa podziękowania należą się biskupom rzymskokatolickim, którzy otworzyli dla nas swoje świątynie. W Warszawie mamy tylko jeden własny kościół – ojców bazylianów, a parafii sześć. Pozostałe świątynie udostępniają nam parafie rzymskokatolickie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W Rzymie zakończył się Międzynarodowy Kongres na temat teologii.