Połamany celibat

Walczyłem o to, żeby nie odchodzić. Wiem, że robiłem naprawdę dużo dobrych rzeczy dla ludzi. Ale na tamtym etapie tę walkę przegrałem...

Reklama

Już w seminarium widziałem, że ludzi do mnie ciągnie. Nie chodziło tylko o to, że byłem młody i ładny. Miałem zdolność głębokiego i empatycznego rozmawiania z ludźmi. Zacząłem zadawać proste pytania. Jeśli jesteśmy szykowani przez Kościół do bycia w świecie – to dlaczego zamyka się nas przed wszystkimi? Dziś mogę powiedzieć, że system czynił z nas duchowych i emocjonalnych kastratów. Zabierano nam możliwość konfrontowania się ze światem, spotykania się, rozmawiania. Za dojrzałość uważano bycie „biernym, miernym, ale wiernym” – posłusznym, najlepiej nie myślącym. Potem przychodzi moment święceń, smycz się zrywa, można biec – ale nie wiadomo jak i dokąd. Rozmawialiśmy z kolegami krótko po święceniach, obudzeni w nowej rzeczywistości, i nie wiedzieliśmy, o co w tym wszystkim chodzi. Nie wiedzieliśmy, kim jesteśmy. Mieliśmy problemy z własną tożsamością. Weszliśmy w kapłaństwo absolutnie nieprzygotowani do kapłańskiego życia, do życia w świecie.

Trafiłem do parafii i zacząłem pracować. Uczyłem w szkole po osiem godzin dziennie. Prowadziłem ministrantów, zespół muzyczny, grupę biblijną, chodziłem do chorych do szpitali. W pewnym momencie okazało się, że fizycznie nie daję rady robić już nic więcej.

Tymczasem mój proboszcz miał naturę Jasia Wędrowniczka. Wciąż gdzieś wyjeżdżał. Oprócz mnie był tam ksiądz, którego wcześniej parafianie na taczkach wywieźli, alkoholik. Teraz ja – oprócz szkoły, ministrantów i chorych – miałem się jeszcze zajmować starszym kolegą. Miałem być jego ochroniarzem, wszędzie za nim chodzić i pilnować, żeby nie pił. Miałem odprawiać z nim każdą mszę. Byłem wtedy dopiero pierwszy rok księdzem, z wrażliwością i gorliwością neoprezbitera, a każdego dnia patrzyłem na jego ręce, które się trzęsły nad ołtarzem w czasie przeistoczenia, i modliłem się, żeby nie wylał niczego na ołtarz.

Kiedy po jakimś czasie dołączył do mnie kolejny neoprezbiter, ucieszyłem się, że wreszcie stworzymy parafialny team. Niczego nie stworzyliśmy. On miał zupełnie inny sposób patrzenia na świat. Na dodatek zaraz zakochał się w uczennicy, musiałem tłumaczyć się za niego dyrektorce w szkole i znów być stróżem swojego brata. I to wszystko działo się tylko w jednym roku, w pierwszym roku kapłaństwa. Nic dziwnego, że mnie to wykończyło. Nie bardzo wiedziałem, jak mam to dźwignąć, co z tym zrobić. Nie miałem do kogo iść pogadać. Ale w zasadzie wszystko od zawsze starałem się robić sam, więc i tutaj próbowałem.

Mój świętej pamięci rektor opowiadał nam, jak stara kadra księży uczona była, że ma być rodziną. Ja odkryłem, że w tej rzekomej rodzinie nie mam żadnego wsparcia. Tego się nie da ulepić na siłę. Byliśmy co najwyżej kolegami z jednego tableau. Łączyło nas tylko to, że w tym samym czasie leżeliśmy na posadzce katedry.

NIE CHCĘ BYĆ HANDLARZEM
Po wakacjach zaczął się drugi rok mojego kapłaństwa. Proboszcz wyjeżdżał coraz częściej. Wcześniej mówił, że jeździ do mamy. Mama umarła, więc teraz jeździł do cioci. Miałem wrażenie, że wciąż słyszę kolejne bajki. Kończyły mi się siły.

Jednocześnie zauważałem, że ludzie, którzy przychodzili prosić o odprawienie mszy, coraz częściej pytali, kto będzie odprawiał, i chcieli, żebym to był ja. Przychodzili do mojego konfesjonału, a proboszcza omijali. On to zauważył i było mu to nie w smak. A ja na dodatek wpadłem na pomysł, że każdego dnia, też w dni powszednie, będę mówił trzyminutowe rozważania do Ewangelii. Wcześniej w dni powszednie nikt sobie tym głowy nie zawracał. Ta moja „modyfikacja” służyła ludziom, była dobra, ale od proboszcza usłyszałem, że kościół trzeba oświetlać i każda taka minuta kazania kosztuje.

Czułem, że podcina mi się skrzydła. I wtedy uświadomiłem sobie boleśnie, że my jednak nie gramy w tej samej drużynie. Mówimy to samo, wyglądamy tak samo, znajdujemy się w tym samym miejscu, ale jesteśmy z zupełnie innego świata. Nie jestem i nie chcę być handlarzem, który myśli tylko o tym, byle opchnąć jak najszybciej swój towar i mieć święty spokój.

Rosło między nami napięcie. Czułem się oszukiwany na każdym kroku. Pensję kapelana szpitala pobierał proboszcz, który nie udzielał się w tej posłudze, a ze zwykłej ludzkiej uczciwości ani razu nawet nie docenił, że robię to za niego. Przecież obok tego miałem jeszcze „swoich” chorych, do których przychodziłem z Najświętszym Sakramentem. Wyglądało to, jakby ktoś żył sobie wygodnie na moim garbie.

Zaczął się wtedy jeden z najgorszych okresów w moim życiu. Przypomniały mi się rekolekcje, które głosił nam jeszcze w seminarium pewien znany ksiądz. Przerwał kiedyś nauki, rozejrzał się po kaplicy i mówi: „Teraz nie ma rektora, to powiem wam coś ważnego. Przy nim bym nie mógł, bo by szybko zakończył głoszenie rekolekcji. Posłuchajcie: różne decyzje będziecie podejmować w życiu. Niektórzy z was odejdą z kapłaństwa. Pamiętajcie jedno. Decyzję podjąć możecie zawsze, ale nigdy nie podejmujcie jej ze względu na kogoś lub na coś. To ma być twoja decyzja – żebyś stając przed lustrem, nigdy potem nie robił sobie wyrzutów. Żebyś nigdy, kiedy coś w życiu się nie uda, nie myślał, że to kara za to, że odszedłeś. Bo to będzie kłamstwo”.

Wróciły do mnie tamte słowa. Pomyślałem wtedy, w tym drugim roku kapłaństwa, że jeśli mam odejść, to muszę się do tego dobrze przygotować. Muszę być pewien, że to będzie decyzja stuprocentowo moja.

Tak się rozpoczął długi proces, w którym mocno poznawałem samego siebie i swoje motywacje.

FATALNY GOŚĆ DO MIŁOŚCI
Dopiero wtedy poznałem też moją przyszłą żonę. Nie było jednak między nami żadnej bliższej relacji. Było tylko flow, porozumienie, ale kiedy widziałem, że może się z tego urodzić coś więcej, pierwszy powiedziałem „stop”. Powiedziałem jej, że jestem fatalnym gościem do miłości, bo sam jeszcze nie wiem, czy będzie ze mnie ksiądz, czy nie będzie. Nie wiadomo też, czy ta relacja między nami w ogóle się uda. Żebym ja był szczęśliwy i żeby ona ewentualnie nie była nieszczęśliwa, muszę tę decyzję podjąć zupełnie wolny i sam. Zerwaliśmy wtedy ze sobą kontakt.

Dla mnie to był najtrudniejszy moment w życiu. Dla niej to była jej osobista męka i jednocześnie droga do nawrócenia. To właśnie wtedy zaczęła modlić się za mnie koronką do Miłosierdzia Bożego. Nie za siebie, nie o to, żeby mnie mieć. Po prostu za mnie. Dowiedziałem się tego od niej dopiero po latach.

To moje rozdarcie trwało pół roku. Było bardzo mocnym doświadczeniem i trudnym procesem. Dla niej było jeszcze trudniejsze. Ja jestem facetem, potrafię się odciąć i udawać, że nic się nie stało. Zachować „zimną krew”.

Wiedziałem, że zmagam się z grzechem. Nie chcę się wybielać. Ale też staję w prawdzie względem siebie i wiem, że na tamtym etapie tak naprawdę zabijało mnie jednak przede wszystkim to, że ja się dla nich – dla tej rodziny księży, dla ludzi, którzy decydują o moim życiu – w ogóle nie liczę. To naprawdę było zabójcze.

Jeden ze starszych księży powiedział kiedyś: „Widzisz, tak to jest z księdzem, że na starość nie będzie miał mu kto szklanki wody podać”.

Walczyłem o to, żeby nie odchodzić. Wiem, że robiłem naprawdę dużo dobrych rzeczy dla ludzi. Ale na tamtym etapie tę walkę przegrałem. Zbyt silny był we mnie ten obraz ręki spracowanego, starego człowieka, który wyciąga rękę i spotyka pustkę. Wszystko we mnie pękło, a nikt nie zainteresował się, jak mi pomóc.

*

Powyższy fragment jest fragmentem książki "Połamany celibat". Autorka: Monika Białkowska. Wydawnictwo ZNAK

«« | « | 1 | » | »»
Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Reklama

Reklama

Reklama

Archiwum informacji

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
23 24 25 26 27 28 1
2 3 4 5 6 7 8
9 10 11 12 13 14 15
16 17 18 19 20 21 22
23 24 25 26 27 28 29
30 31 1 2 3 4 5

Reklama