Dosłownie promieniował szczęściem. To nie frazes i słowa na wyrost. On szczęście miał wymalowane na twarzy.
Edward Schiwek przyznaje wprost, że nie jest typem wędrowca. Nim ruszył pieszo do Santiago de Compostela, do grobu św. Jakuba, nie był na żadnej pielgrzymce czy pieszej wyprawie. Uprawianie sportów też go nie pociągało. Więcej! Nie interesowało go podróżowanie, bo najlepiej czuł się we własnym domu wśród bliskich. Jeśli już musiał ruszyć w podroż, to skrupulatnie ją planował. Dlatego sam się dziwi, że obudziła się w nim myśl o camino, która z czasem stała się myślą wręcz maniakalną, bo wciąż i wciąż do niego powracającą.
Kamieniarz w drodze
Urodził się prawie 50 lat temu w Chróścicach, wychował się w Kolonii Popielowskiej, a w 1988 roku wyjechał z żoną i córką do Niemiec. Tam żyje, choć czuje się Ślązakiem i – jak przyznaje – jego serce nadal bije dla Śląska. Prowadzi biuro planowania robót kamieniarskich. Do Santiago de Compostela ruszył w maju 2013 r.
A pierwsze wątpliwości, czy raczej wielki cykor, dopadły go tuż po wyjściu z domu, kiedy szedł na dworzec w swojej miejscowości. „Czyś ty kompletnie zbaraniał?” – pytał sam siebie. Z uśmiechem wprost przyznaje, że zawrócić nie pozwoliła mu świadomość, że w niedzielę w kościele otrzymał uroczyste błogosławieństwo na drogę, więc gdyby w kolejną niedzielę pojawił się na Mszy św., to wszyscy zastanawialiby się, dlaczego stchórzył albo czemu tak szybko przeszedł camino. Tego nie mógł zrobić.
Pociągiem dojechał do Lourdes, potem do Saint Jean Pied de Port. Szedł tzw. Drogą Francuską, wiodącą do grobu św. Jakuba z francuskich Pirenejów. O miesiącu spędzonym na camino mówi bez ubarwiania, więcej czasu poświęcając opowiadaniu o swoich zmaganiach i zmianach, jakie w nim zaszły, niż widokom i odwiedzanym po drodze miejscom. Barwnie mówi o tym, jak pierwszej nocy wymarzł, ale bał się sięgać do plecaka opartego o pielgrzymią laskę, by wyjąć z niego coś ciepłego. Nie chciał być zapamiętany od samego początku jako ten, który wszystkich obudził.
Kierunek – wielka niewiadoma
W pierwszych dniach uczył się na własnych błędach – co powinien ubierać, żeby czuć się komfortowo w drodze, jak schylać się z 10-kilogramowym bagażem na plecach czy jak pakować rzeczy w plecaku, by to, co najpotrzebniejsze, w danym momencie było pod ręką. Mówi, że łatwo nie było. Przyznaje też, że najgorsze było poczucie, że marsz, który podjął, prowadził go w niewiadomą. Powoli adaptował się do monotonnego pielgrzymkowego rytmu dnia: pobudka ok. 6, pakowanie plecaka, śniadanie i w drogę. A po dojściu na kolejne miejsce noclegu: zajęcie łóżka, kąpiel, pranie, opatrywanie ran na stopach, kolacja, Msza św. i do spania. Rano od nowa. I tak dzień za dniem.
Edward podkreśla, że camino jest tak dobrze oznakowane, iż w drodze nie trzeba się zbytnio koncentrować na trasie. Dlatego z czasem, gdy opanował technikę wędrowania, a o zgubienie drogi się nie bał, zaczął nawiązywać pierwsze znajomości z pielgrzymami. Było to bardzo proste, bo albo on kogoś zagadnął, albo ktoś zaczepił jego. I jeśli w rozmowie zaiskrzyło, a tempo marszu było zbliżone, jeden odcinek, a nawet kilka – przeszli razem.
Intensywne i cenne okazały się rozmowy z dwiema Austriaczkami: Weroniką i Marią. Pod wpływem tych rozmów zmieniała się perspektywa, z jakiej Edward postrzegał wiarę; zaczął się do niej otwarcie przyznawać. Podkreśla, że zaczął myśleć o sprawach, którym w codziennym życiu nie poświęciłby czasu. Wraz z kolejnymi kilometrami zmieniały się też jego reakcje na rozmaite wydarzenia, stał się spokojniejszy, pokorniejszy i radośniejszy.
Szczęście
Chociaż pęcherze na stopie coraz bardziej dawały o sobie znać, zamieniając się w otwarte rany, szedł dalej. Kiedy na ten sam szlak wrócił z córką, okazało się, że w schroniskach na Mesecie, którą wędruje się po opuszczeniu Pirenejów od Burgos po Leon, został doskonale zapamiętany. Dlaczego? Bo biło z niego szczęście. Edward przyznaje, że kiedy po horyzont nie było widać żywego człowieka, samotność stała się dla niego prysznicem, który oczyścił go z wcześniejszych wydarzeń. Mówi, że od tamtego czasu już wie, jak to jest spotkać Pana Boga. Choć na Mesecie nie miał żadnego objawienia, był pewny, że Bóg jest przy nim. Uśmiecha się, że wtedy szedł, jakby unosząc się kilka centymetrów nad ziemią.
– Po powrocie do domu zrozumiałem, że moje camino miało trzy części. Pierwsza to był czas, kiedy otrzymywałem od innych. Otrzymywałem od Boga i od pielgrzymów. Wtedy też ciało pokazało mi, gdzie są jego granice. Druga część to czas, kiedy byłem sam ze sobą, swoimi myślami i Panem Bogiem. Byłem szczęśliwy. A trzecia część przyniosła okazję, by to, co otrzymałem i przeżyłem, przekazywać innym – podkreśla. I chętnie opowiada o ludziach, których wtedy spotkał i z którymi prowadził głębokie, długie rozmowy o najważniejszych w życiu wartościach.
Tym wszystkim Edward Schiwek podzielił się w książce „Krok za krokiem. Coraz dalej”, która ukazała się w Polsce w maju 2016 r. To nie tylko dziennik wędrówki, ale też dziennik przemiany, która dokonała się w jej autorze.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nie było ono związane z zastąpieniem wcześniejszych świąt pogańskich, jak często się powtarza.
"Pośród zdziwienia ubogich i śpiewu aniołów niebo otwiera się na ziemi".
Świąteczne oświetlenie, muzyka i choinka zostały po raz kolejny odwołane przez wojnę.
Boże Narodzenie jest również okazją do ponownego uświadomienia sobie „cudu ludzkiej wolności”.
Życzenia bożonarodzeniowe przewodniczącego polskiego episkopatu.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.