O głoszeniu Ewangelii w kraju, gdzie niewielu ludzi chce słuchać o Chrystusie, opowiada ks. Davide de Nigris.
Justyna Zbroja: Członkowie Drogi Neokatechumenalnej żyją zmartwychwstaniem Chrystusa, jak niektórzy mówią, od Paschy do Paschy. I kilka tygodni dłużej...
Ks. Davide de Nigris: Droga Neokatechumenalna jest owocem Soboru Watykańskiego II, który podkreślał, że w Kościele katolickim należy na nowo uświadomić wiernym najważniejszą prawdę naszej wiary, zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa. Tej nocy Chrystus przechodzi obok nas. Dlatego tak mocno w naszej wspólnocie celebrujemy Wigilię Paschalną. Trwa ona od wieczora do rana. A potem przez kilka tygodni głosimy Ewangelię na placach miast. Nie zatrzymujemy tej wielkiej radości dla siebie. Chcemy, by jak najwięcej osób usłyszało o tej prawdzie. Szczególnie w takich krajach jak Dania, gdzie większość ludzi nie ma takiej szansy, bo katolików jest mniej niż 1 proc. ludności, a kościoły protestanckie świecą pustkami.
Wiele Ksiądz zawdzięcza wspólnocie...
Pochodzę z rodziny, która – odkąd pamiętam – była w neokatechumenacie. Ja zawdzięczam Kościołowi życie. Jestem szóstym z dziesięciorga dzieci moich rodziców. Gdyby nie byli w Kościele, we wspólnocie, po prostu bym się nie urodził. Piękną tradycją naszej wspólnoty jest, że podczas Wigilii Paschalnej w pewnym momencie dzieci pytają rodziców: „Co takiego jest w tej nocy, innej od wszystkich nocy? Bo we wszystkie inne noce idziemy spać wcześniej i nie zostajemy ze starszymi”. To jest nawiązanie do tradycyjnej żydowskiej Paschy, kiedy ojciec opowiada swoim dzieciom historię wyjścia z Egiptu, by dobrze ją zapamiętały. Ja od dzieciństwa słuchałem świadectwa swojego ojca, który podczas Wigilii Paschalnej wstawał i mówił: „Chcę opowiedzieć wam, moje dzieci, dlaczego wierzę w Boga”. I opowiadał o wyjściu ze swoich grzechów i zniewoleń, potem o tym, jak Bóg go wielokrotnie ratował, jak był obecny w jego życiu. Podczas tych świąt rodziła się moja wiara. Teraz ja chcę opowiadać, nie tylko w kościele, ale może przede wszystkim poza nim, że Chrystus zmartwychwstał. To moja misja w tym laickim kraju.
Kiedy Ksiądz tak osobiście doświadczył tego, że Chrystus zmartwychwstał, że żyje?
Mam w życiu dwa silne doświadczenia, że Jezus zmartwychwstał ze śmierci do życia. Pierwsze jest związane z moją rodziną. Był rok 1989, miałem 5 lat. Mama była wówczas w ciąży bliźniaczej z moimi siostrami. Lekarze powiedzieli, że decydując się na urodzenie dzieci, ryzykuje życiem. Leżała kilka miesięcy w szpitalu. W domu była nas już szóstka. W tym czasie tata stracił pracę. Musieliśmy wyprowadzić się z domu, w zasadzie zostaliśmy na ulicy. Utraciliśmy wszystko, co w życiu daje bezpieczeństwo. Mój tata nie stracił wiary, zaufał. To był czas modlitwy, błagania o pomoc. Bóg pomógł nam bardzo konkretnie. Tata znalazł pracę, dobry, bogaty człowiek podarował nam duży dom. Mama szczęśliwie urodziła...
A drugie doświadczenie?
Miałem wówczas 21 lat i byłem studentem prawa. Oddaliłem się od wspólnoty, od Kościoła. Nachodziły mnie myśli, że wcale nie muszę żyć jak moi rodzice, zapragnąłem spróbować, jak to jest mieć pieniądze, przyjaciół, którzy inaczej żyją. Zacząłem imprezować. Po jednej z hucznych, alkoholowych imprez obudziłem się i poczułem pustkę, samotność, pomimo wielu ludzi, którzy mnie otaczali. To była tak wielka pustka, że mogę ją porównać do piekła. Zawołałem wówczas do Boga: „Ratuj!”. To był rok 2005, zaczynały się wakacje i ŚDM z Benedyktem XVI w Kolonii. Pojechałem z moją wspólnotą, bez przekonania, bardzo smutny, rozdarty. Wtedy Bóg rozmawiał ze mną poprzez kapłanów i mojego brata ze wspólnoty, którym opowiedziałem o swoich cierpieniach. Powoli zaczynałem doświadczać silnej miłości Boga. I z ogromną mocą dotarło do mnie, że On zwyciężył śmierć, zmartwychwstał. I że dla tego faktu warto poświęcić życie na ziemi. – Muszę iść za tą miłością, nic innego się nie liczy – pomyślałem. I kiedy jak po każdych Dniach Młodzieży Kiko Argüello zapytał, czy są jakieś kobiety, które Bóg powołał do zakonu, czy są jakieś rodziny, które chcą wyjechać na misję, czy są jacyś mężczyźni, których Bóg powołał do kapłaństwa – wstałem.
Potem wszystko potoczyło się łatwo i bezproblemowo...
Przeciwnie. Porzuciłem studia i oddałem się do dyspozycji Kościoła. Po niespełna dwóch miesiącach wyciągnąłem los (bo tak to się odbywa w naszej wspólnocie), a na nim było napisane „Kopenhaga”. Zostałem wysłany do Danii, do seminarium Redemptoris Mater. To nie było łatwe – opuściłem kraj, który kocham, bezpieczne otoczenie, zamieszkałem z obcymi ludźmi z innych kultur. Do tego mówiłem wówczas tylko po włosku. Cierpiałem. Ale doświadczenie, że Bóg mnie kocha, było tak silne, że było mi wszystko jedno, czy zamieszkam w Danii, Afryce czy w Ameryce Południowej. Najgorsze w życiu jest cierpienie bez Boga. Cierpienie z Bogiem ma głęboki sens.
Moja 12-letnia córka Basia powiedziała, że kochanie nieprzyjaciół jest trudniejsze od matematyki... Jak Księdzu to wychodzi?
Nieprzyjaciółmi często mogą być dla nas członkowie rodziny. Jako dziecko uczyłem się wiary od ojca, był dla mnie autorytetem. Ale jako nastolatek nienawidziłem go. Był bardzo wymagający. Musiał być surowy, żeby ogarnąć rzeczywistość i wychować dziesięcioro dzieci. Wówczas nie mogłem zrozumieć, dlaczego traktuje mnie tak szorstko. Myślałem, że mnie nie kocha. Wtedy, w czasie kryzysu wiary, byłem nastawiony przeciwko ojcu. Ale dzięki Bogu i pomocy Kościoła nauczyłem się z nim rozmawiać. I wtedy poprosił mnie o przebaczenie. Poznałem dokładnie jego historię, jego cierpienia, a to pozwoliło mi zrozumieć, że był najlepszym ojcem, jakiego mógł dać mi Bóg. Mimo wszystkich jego wad to był ten ojciec, jaki był mi potrzebny, żebym umiał cierpieć, brać odpowiedzialność, być mężczyzną. Nauczył mnie tego. Dzięki licznemu rodzeństwu łatwiej mi kochać braci z mojej wspólnoty we Włoszech i tej w Danii. Kiedy byłem nastolatkiem, wstydziłem się tak dużej rodziny. Przychodziłem z pretensją do mamy, że jest nas tylu, a ona pytała: „A którego z was, twoim zdaniem, nie powinno być?”. Kochanie to jest owoc zmartwychwstania Chrystusa. Nie można kochać, jeśli nie przeżyło się miłości, nie można wybaczać, jeśli nie doznało się miłosierdzia Bożego. Jezus Chrystus oddał życie za moje grzechy, On kochał mnie wtedy, kiedy Go odrzuciłem, kiedy plułem na Jego krzyż, kiedy powiedziałem w sercu: „Nie chcę Cię w swoim życiu”. On mi to wszystko wybaczył, więc to, co ja daję dzisiaj innym, jest niczym w porównaniu z tym, co dostałem od Boga.
Jak to jest być misjonarzem w kraju, gdzie kościoły są niemal puste, gdzie niewielu ludzi chce księdza słuchać?
To trudne. Społeczeństwo, w którym teraz żyję, jest bardzo antyreligijne. Ale przecież Bóg bardziej kocha tych, którzy Go odrzucili. To, co ja mogę zrobić, to dać o tym świadectwo. Mówić, że kiedy odrzuciłem Boga, On nadal mnie kochał. Żeby uwierzyli w Jego miłość, w Jego zmartwychwstanie. Specyfika pracy tutaj jest zupełnie inna niż w krajach katolickich. Tu chodzi się za pojedynczym człowiekiem, często trzeba przeżywać odrzucenie. Ale też wielką radość, kiedy ktoś się nawraca. Pamiętam, że jako wędrowny katechista trafiłem do Szwecji. Wakacje spędzam tak, że bez pieniędzy oraz zabezpieczonego noclegu wędruję i głoszę Ewangelię. Miałem wtedy przeróżne doświadczenia opieki Boga, ale też takie: jest wieczór, pukam do drzwi ładnego domku otoczonego kwiatami już nieco nieświeży, głodny. Otwiera mi kobieta, dom oświetlony blaskiem świec, dzieci o jasnych czuprynach biegają boso po drewnianej podłodze. Mówię: „Chciałbym Wam oznajmić Dobrą Nowinę, Jezus Chrystus zmartwychwstał!”. Kobieta popatrzyła na mnie, mówiąc z niechęcią: „Ależ my właśnie siadamy do kolacji”. Wyszedłem, spojrzałem w niebo i zapytałem Boga: „Czemu każesz mi robić z siebie idiotę?”. Ale jestem gotów i na to, bo kiedy się wie, że Chrystus zmartwychwstał, można znieść każde upokorzenie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nieco się wolnością zachłysnęliśmy i zapomnieliśmy, że o wolność trzeba dbać.
Abp Paul Richard Gallagher mówił o charakterystyce watykańskiej dyplomacji.