Jaczów–Berlin–Paryż–Dakar–Vélingara. Dziesięciu wolontariuszy z parafii Świętych Apostołów Szymona i Judy Tadeusza pokonało ponad 5 tys. km, aby odwiedzić siostrę Reginę Mnich i jej senegalskich przyjaciół.
Dla większości trasa Paryż–Dakar jednoznacznie kojarzy się z jednym z najtrudniejszych rajdów świata. Mieszańcy Jaczowa przylecieli do Senegalu również w poszukiwaniu przygody, ale całkowicie innej.
Od samego początku było zaskakująco i nieprzewidywalnie. Już na lotnisku w Dakarze wolontariusze byli lekko przerażeni, kiedy zobaczyli, że walizki pasażerów są skrupulatnie prześwietlane i sprawdzane. A oni wieźli przecież prezenty, leki i materiały medyczne do szpitala dziecięcego. Senegalski celnik musiał chyba dostrzec blady strach w oczach podróżnych z Polski. Ze szczerym uśmiechem otworzył specjalną bramkę i przepuścił ich bez szczegółowej kontroli.
Afrykańskie drogi i bezdroża
Z lotniska w Dakarze do Vélingary, gdzie siostra Regina Mnich od lat prowadzi szpital dla dzieci i przedszkole, trzeba jeszcze przejechać ponad 500 km. Na szczęście główna droga jest bardzo dobrej jakości, więc podróżnicy mogą skupić się na podziwianiu afrykańskiego krajobrazu. Mniej więcej 100 km od stolicy – pierwsze zaskoczenie. Widać już tylko małe wioski, z typowymi, bardzo skromnymi domkami krytymi słomianą strzechą, ogrodzonymi płotami z patyków i trawy. Na drodze niewielki ruch, ale kierowcy muszą uważać na spacerujące zwierzęta – stada kóz, osiołków czy krów. Wśród nielicznych samochodów uwagę zwracają busy załadowane po brzegi. Pakunki na dachu przykryte siatkami ochronnymi są często wyższe od samochodu. – Podziwiałam kunszt zabezpieczenia bagażu i prowadzenia auta – mówi Bożena Ugrynowicz.
Podróż mija spokojnie, również dzięki licznym patrolom policji, dbającej o bezpieczeństwo kierowców. Zainteresowanie wzbudzają napotkani ludzie. – Wioseczki, przez które przejeżdżaliśmy, były bardzo biedne, a pomimo tego ludzie byli ubrani kolorowo, niezwykle estetycznie i ze smakiem. Zastanawiałam się, jak to się dzieje, że w tych skromnych warunkach panie ubrane w długie suknie potrafią tak o siebie zadbać i wspaniale wyglądać. – opowiada wolontariuszka Bożena.
Transfuzja z ręki do ręki
W Vélingarze wolontariusze spotkali przyjaciół, których gościli w swoich domach podczas Światowych Dni Młodzieży w 2016 r. w Krakowie. A potem zakasali rękawy i z zapałem wzięli się do roboty. Szpital założony przez siostrę Reginę Mnich ma ok. 20 łóżek dla dzieci i budynki z pomieszczeniami, w których mieszkają mamy. Centrum medyczne oddalone jest o 3 km od 20-tysięcznej Vélingary. Warunki ośrodka są skromne, ale pozwalają skutecznie pomagać niedożywionym i chorym dzieciom, ale nie tylko im. Często do ośrodka przychodzą dorośli z zabrudzonym i ciężko gojącymi się ranami, liszajami. Cały czas pojawiają się nowe, często bardzo trudne przypadki.
– Kiedyś do szpitala przyszła kobieta z 3-tygodniowym chłopczykiem. Okazało się, że nie była biologiczną matką, ale inną żoną ojca (w rodzinach muzułmańskich, jakich wiele w Senegalu, wielożeństwo jest dopuszczalne – przyp. red.). Mama dziecka zmarła. Nóżka niemowlęcia była spuchnięta, cała czarna, zaropiała, z wyraźnymi śladami martwicy. Siostry robiły wszystko, żeby uratować życie maluszka.
W Wielki Piątek hospitalizowano 2-letnią dziewczynkę, wyraźnie niedożywioną i z silnymi objawami anemii. – Po nabożeństwie Drogi Krzyżowej pojechałyśmy z siostrami do szpitala. Okazało się, że dziecko umiera, odchodzi na naszych oczach. Siostry błyskawicznie zdecydowały się na oddanie krwi, które odbyło się na zasadzie bezpośredniego toczenia z ręki do ręki. Dzięki temu totalnie osłabiona dziewczynka została uratowana z krytycznej sytuacji. Zobaczyłam, jak wygląda transfuzja z ręki do ręki i zrozumiałam, dlaczego siostra Regina nazywana jest matką wielu dzieci. Takie sytuacje ratowania dzieci zdarzały się często – opowiada Edyta Brzezińska.
Wolontariusze zobaczyli, jak wielkim problemem jest niedożywienie najmłodszych. Wspominały o bliźniętach, których waga w 12 miesiącu życia nie przekraczała 4 kg. Ważyły tyle co noworodki. Szpital prowadzony przez siostry nie tylko leczy, ale jest także centrum edukacyjnym. Paradoksalnie wiele matek nie potrafi odpowiednio zająć się dzieckiem. – Obserwowałam to na co dzień. Pomimo przygotowania jedzenia, pokazania, co należy dziecku podać, trzeba było dopilnować, żeby mama nakarmiła maluszka. Najprościej byłoby dać pierś – i tak robi wiele matek, ale jeśli dziecko ma już 2 lata, to pokarmu dla niego nie starcza, stąd niedożywienie. Dlatego kobiety potrzebują systematycznej edukacji – mówiła pielęgniarka Edyta.
Wielkie małe potrzeby
Dzięki pobytowi w Vélingarze wolontariusze mogli zobaczyć, jak wygląda szpital w rzeczywistości. Siostrom często brakuje podstawowych rzeczy do pielęgnacji małych pacjentów. Potrzebne są przede wszystkim: wenflony dla dzieci, plastry do podklejenia wenfolonu, siatki przytrzymujące opatrunek, skalpele, trzonki do skalpeli, rękawiczki, płyny dezynfekujące. – Mamy to wszystko spisane, chcemy przygotować i wysłać jak najszybciej paczkę do Vélingary. Teraz lepiej wiem, czego potrzeba najbardziej. Jest trudny dostęp do płynów infuzyjnych i soli fizjologicznych, 5-procentowej glukozy do PWE. W placówce wszystkie płyny są w półlitrowych workach, a potrzebne są 100-mililitrowe opakowania, które w Senegalu są nieosiągalne – wyliczała pielęgniarka.
Kura i kogut
Przyjaźń z siostrą Reginą Mnich rozpoczęła się przed laty. Misjonarka opowiedziała o swojej pracy, wspaniałych ludziach i zaraziła pomocą parafian z Jaczowa. Włączyli się w nią: Parafialny Zespół Caritas, dzieci z Koła Misyjnego, a także wielu wrażliwych parafian. Pojawił się pomysł ufundowania stypendium dla kleryka, aby mógł skończyć seminarium. Przełomowym momentem były Światowe Dni Młodzieży w Krakowie w 2016 roku. Parafianie z Jaczowa zaprosili gości z Senegalu i ufundowali im podróż. Życzliwość i radość młodych ludzi z odległej Afryki były tak wyjątkowe, że pragnienie odwiedzenia ich było coraz większe i w końcu się udało. Na miejscu okazało się, że gościnność Senegalczyków jest ogromna.
– Odwiedziłyśmy wioskę niedaleko Vélingary. Jechałyśmy drogą, która nagle się skończyła, pozostały tylko ścieżki wydeptane przez ludzi i zwierzęta. W buszu pojawiły się słomiane dachy domów. W osadzie nie było elektryczności, jedynym źródłem energii był agregat prądotwórczy, zaś wody – wykopana studnia. Mieszkańcy byli szczęśliwi z odwiedzin polskich przyjaciół, a ich życzliwość – ogromna. – Dostaliśmy w prezencie żywe ptaki, kurę i koguta. Był to bardzo wartościowy prezent od całej wioski – opowiada Bożena Ugrynowicz. Domki są maleńkie, służą tylko do spania. Całe życie – gotowanie, pranie, jedzenie – toczy się na zewnątrz. Kwadratowe lub owalne domy są zbudowane z wyrabianych na miejscu betonowych pustaków i pokryte plecioną ze słomy strzechą. Dzięki takiej konstrukcji, pomimo upałów i palącego słońca, w domku panuje przyjemny chłód.
Koza w worku
Przez dwa tygodnie wolontariusze poznali również przysmaki senegalskiej kuchni, w której dominują potrawy jednogarnkowe. – W czasie naszego pobytu wykorzystywano przede wszystkim bakłażany, marchewkę, kapustę, cebulę, maniok oraz kawałki mięsa, duszone na maśle orzechowym. Nie mogło oczywiście zabraknąć ostrej papryczki pimenton. Ze względu na większość muzułmańską mieszkańcy najczęściej spożywają wołowinę albo kozinę. – Miałyśmy przyjemność zjeść pieczoną na ogniu kozę. Razem z siostrą Reginą pojechałyśmy po odbiór pieczeni. Na jednym ze straganów, w wąskiej uliczce, pan wręczył nam danie zapakowane w worek po cemencie. Byłyśmy lekko zaszokowane. Misjonarka uspokoiła nas, że w Vélingarze wszystko pakuje się w takie worki i jest to tylko zewnętrzne opakowanie. Pieczeń była doskonała, ani trochę nie smakowała cementem! – opowiadają ze śmiechem wolontariuszki.
Po co się bać?
Niebezpieczne dla podróżujących po Senegalu mogą być węże i komary roznoszące malarię. Czy wybierając się na wolontariat, nie powinno się mieć obaw pomimo odpowiednich szczepień? – W ogóle się nad tym nie zastanawiałam. Na co dzień pracuję na stacji dializ. Gdybym miała zastanawiać się nad niebezpieczeństwem, nie poszłabym do pracy. Poza tym znajomym, zatroskanym o moje zdrowie w czasie pobytu w Afryce, opowiadałam o Matce Teresie. Pracowała kilkadziesiąt lat z trędowatymi, a zmarła ze starości. Nie ma co się zastanawiać, ani bać drugiego człowieka. Co ma nas spotkać, to się wydarzy – przekonuje Edyta Brzezińska.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.