O namacalnej obecności Boga, szczęściu większym niż wygrana w totolotka i synach, których przytula Matka Boża, z Piotrem Włodarczykiem rozmawia Agnieszka Napiórkowska.
Agnieszka Napiórkowska: Panie Piotrze, za każdym razem, gdy jestem w Czerniewicach na różnych uroczystościach czy nabożeństwach, wśród wiernych spotykam też Pana. Od zawsze był Pan tak gorliwym katolikiem?
Piotr Włodarczyk: – Skądże! Na swoim koncie mam chwile (trwające... kilka lat), w których nie znajdowałem czasu na Boga i modlitwę. Na szczęście to się zmieniło. Moim pierwszym nauczycielem i świadkiem wiary, który prowadził mnie za rękę, była babcia Helena. Gorliwa, dobra i ciepła kobieta. To ona, mając dużo czasu, opowiadała mi o Bogu, Maryi, świętych. Z nią chodziłem do kościoła na nabożeństwa. Z nią też się modliłem. Rodzice byli zagonieni i zapracowani. Praktykowali ze mną od święta. Na co dzień ekspertem od spraw duchowych była babcia.
Wspomniał Pan o chwilach, w których na Boga brakowało jednak czasu.
– Bo to prawda. Moje życie nie zawsze było idealne. Błądziłem. Działo się tak w latach, w których pod względem finansowym stałem bardzo dobrze. Stać mnie było niemal na wszystko. Goniłem za pieniędzmi. Wtedy nie miałem czasu dla Boga. Owszem, zdarzały się chwile modlitwy czy refleksji, ale trwały one bardzo krótko. Do kościoła chodziłem od wielkiego dzwonu. Najczęściej podczas świąt. Na szczęście przyszedł taki rok, w którym wszystko straciłem. Życie odwróciło się do góry nogami. Wtedy mogłem wystopniować, co jest najważniejsze. Zrozumiałem, że pieniądz nie może grać pierwszych skrzypiec, bo wówczas nic innego się nie liczy. Dziś stawiam na inne wartości. I choć sprawy materialne odsunąłem na bok, bieda nas nie dotyczy. Gdy potrzeba, pomagamy jeszcze innym. Kiedyś nie miałem czasu dla ludzi. Jeśli ktoś prosił o pomoc, otwierałem portfel. Dziś stać mnie także na rozmowę z takim człowiekiem.
Sytuacją zwrotną w Pana życiu były chyba także starania o opiekę nad synami, które zakończyły się pozytywnym orzeczeniem sądu.
– Bez wątpienia. To były trudne chwile, ale nawet przez moment nie miałem wątpliwości, że muszę się tych zadań podjąć. W tym wszystkim chodziło przecież o dobro moich chłopców. Gdybym inaczej postąpił, nie przespałbym ani jednej nocy. Ale nie mam też wątpliwości, że bez pomocy Boga nie dałbym rady. Jego wsparcie czułem i nadal czuję każdego dnia. Na początku musiałem sobie wszystko poukładać, zorganizować. Od pierwszego dnia mocno czułem, że ktoś inny układa te klocki. I tak jest nadal. Im bardziej jestem w potrzebie, tym więcej łask otrzymuję. Gdy patrzę na swoje życie, czasem nie chce mi się wierzyć, że udało mi się ze wszystkim poradzić. Nie jest to moja zasługa. Może dziwnie to zabrzmi, ale Bóg często uprzedza mnie w marzeniach i zanim o nich pomyślę, one już się spełniają. Nie znaczy to, że nie muszę się trudzić. Muszę, ale mam na to siłę i zapał. Kiedy przejąłem opiekę nad synami, Paweł był w I klasie szkoły podstawowej, a Bartuś miał 4 lata. Dziś mój starszy syn ma prawie 16 lat i w wielu sprawach bardzo mnie wspiera. Podobnie zresztą jak Bartek. Dzielimy się obowiązkami i tym, co trzeba zrobić. Zresztą, nie ma tego tak dużo. Kiedy jeden gotuje, drugi zmywa. Praniem zajmuje się pralka. Każdy z nas stara się na bieżąco dbać o porządek. Dokładniejsze sprzątanie robimy w sobotę.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.