Brat brata Alberta

Miał wielkie serce i słabe zdrowie. Kochał ludzi i... czytał książki, w tym jedną o „niebezpiecznym” zakończeniu. Wcześniej miał inne plany, ale bieg zdarzeń, tłum biedaków i grupka przyjaciół zmienili wszystko.

Reklama

Jerzy Marszałkowicz chciał być księdzem. Gdy po studiach we wrocławskim seminarium ze względów zdrowotnych nie został dopuszczony do święceń kapłańskich (otrzymał jedynie tzw. niższe święcenia), długo szukał swej drogi. Na prośbę przygnębionego sytuacją niedoszłego księdza rektor pozwolił mu dalej nosić sutannę – której jest wierny do dziś. Rozpoczynał pracę w różnych miejscach, przy parafiach czy „Pod Czwórką”, musiał jednak raz po raz przerywać. Wysięk w kolanie, szpitale, operacja, gruźlica, kuracja w domu, rozterki wewnętrzne, niepokojące diagnozy lekarskie... Los rzucał mu pod nogi kolejne kłody. Ostatecznie zatrudniony został w seminaryjnej bibliotece, a następnie na furcie. Tu na dobre zaczęła się jego misja.

Seminarium oblężone

Przedtem swoją rolę odegrała w jego życiu pewna książka. – Po maturze przez 3 lata studiowałem na Uniwersytecie Wrocławskim anglistykę; uczestniczyłem też w kursie bibliotekarskim – wspomina ks. Jerzy, mimo braku święceń powszechnie tytułowany księdzem. – Jeszcze jako świecki student zacząłem odwiedzać dom pomocy społecznej przy ul. św. Marcina, przychodziłem tam potem również jako kleryk. Podopiecznym tej placówki czytałem książki – wśród nich życiorys Brata Alberta Chmielowskiego autorstwa Marii Winowskiej. Na końcu autorka zwraca się w nim do czytelnika mniej więcej tak: „Teraz zastanów się, co ty możesz zrobić dla tych nieszczęśliwych ludzi”.

Apel ten mocno zapadł w serce Jerzego. Niepowtarzalną okazją, by na niego odpowiedzieć, okazała się praca na furcie. Przyjmował tam, jak wspomina, kardynałów, profesorów, ale także ubogich i bezdomnych. Przynosił im pozostałości kleryckiego jedzenia – jakieś zupy, chleb. Starał się załatwiać przyjęcie do szpitala, gdy było to potrzebne, rozmawiał, słuchał. – W tamtych czasach nie istniała żadna oficjalna forma pomocy takim ludziom – mówi. – Caritas była rozwiązana, albertynom – którzy przed wojną opiekowali się bezdomnymi – zabroniono tego. Jedynie niektóre klasztory rozdawały im jedzenie. Ówczesne władze nie przyjmowały do wiadomości, że w Polsce Ludowej istnieje problem bezdomności. Wkrótce furta przy pl. Katedralnym była tak oblegana przez tłum różnego rodzaju potrzebujących, że... zaczęli mieć tego dość seminaryjni przełożeni. Ksiądz Jerzy został przeniesiony z powrotem do biblioteki, by utrudnić mu kontakt z biedakami. Oni jednak dalej się gromadzili – choć prosił ich, by przychodzili po godzinach jego bibliotekarskiej pracy. Sytuacja zaczynała nabrzmiewać.

Koń Trojański

Pierwsze próby, jakie podejmował ks. Jerzy wraz z zaprzyjaźnionymi osobami, by stworzyć zorganizowane formy wsparcia bezdomnych, spełzły na niczym; napotkały zdecydowaną odmowę władz. Udało się dopiero w 1981 r. Jakimś cudem, dokładnie 2 listopada, wojewoda wrocławski zarejestrował Towarzystwo Pomocy – nie wiedząc o tym, że istniała już wtedy lista nielicznych stowarzyszeń społecznych, którym zezwolono na funkcjonowanie po wybuchu stanu wojennego. Reszta, z chwilą jego ogłoszenia, miała zaprzestać działalności. – To, że towarzystwo ostatecznie powstało, to cud Bożej Opatrzności. To był taki nasz koń trojański – mówi ks. Jerzy. I podkreśla, że wielu było twórców tego dzieła i osób z oddaniem wspierających pierwsze schronisko przy ul. Lotniczej. – Uważam, że tak naprawdę ojcem tej inicjatywy był ks. Józef Pazdur (późniejszy biskup, wówczas ojciec duchowny w seminarium). Zawsze popierał mnie w pomaganiu bezdomnym i podtrzymywał na duchu – zaznacza.

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Reklama

Reklama

Reklama

Archiwum informacji

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
1 2 3 4 5 6 7
8 9 10 11 12 13 14
15 16 17 18 19 20 21
22 23 24 25 26 27 28
29 30 31 1 2 3 4
5 6 7 8 9 10 11

Reklama