Brat brata Alberta

Agata Combik; GN 42/2011 Wrocław

publikacja 07.11.2011 07:00

Miał wielkie serce i słabe zdrowie. Kochał ludzi i... czytał książki, w tym jedną o „niebezpiecznym” zakończeniu. Wcześniej miał inne plany, ale bieg zdarzeń, tłum biedaków i grupka przyjaciół zmienili wszystko.

Brat brata Alberta Agata Combik/ GN Ks. Jerzy Marszałkowicz w kaplicy schroniska w Bielicach. Codziennie prowadzi tu modlitwę.

Jerzy Marszałkowicz chciał być księdzem. Gdy po studiach we wrocławskim seminarium ze względów zdrowotnych nie został dopuszczony do święceń kapłańskich (otrzymał jedynie tzw. niższe święcenia), długo szukał swej drogi. Na prośbę przygnębionego sytuacją niedoszłego księdza rektor pozwolił mu dalej nosić sutannę – której jest wierny do dziś. Rozpoczynał pracę w różnych miejscach, przy parafiach czy „Pod Czwórką”, musiał jednak raz po raz przerywać. Wysięk w kolanie, szpitale, operacja, gruźlica, kuracja w domu, rozterki wewnętrzne, niepokojące diagnozy lekarskie... Los rzucał mu pod nogi kolejne kłody. Ostatecznie zatrudniony został w seminaryjnej bibliotece, a następnie na furcie. Tu na dobre zaczęła się jego misja.

Seminarium oblężone

Przedtem swoją rolę odegrała w jego życiu pewna książka. – Po maturze przez 3 lata studiowałem na Uniwersytecie Wrocławskim anglistykę; uczestniczyłem też w kursie bibliotekarskim – wspomina ks. Jerzy, mimo braku święceń powszechnie tytułowany księdzem. – Jeszcze jako świecki student zacząłem odwiedzać dom pomocy społecznej przy ul. św. Marcina, przychodziłem tam potem również jako kleryk. Podopiecznym tej placówki czytałem książki – wśród nich życiorys Brata Alberta Chmielowskiego autorstwa Marii Winowskiej. Na końcu autorka zwraca się w nim do czytelnika mniej więcej tak: „Teraz zastanów się, co ty możesz zrobić dla tych nieszczęśliwych ludzi”.

Apel ten mocno zapadł w serce Jerzego. Niepowtarzalną okazją, by na niego odpowiedzieć, okazała się praca na furcie. Przyjmował tam, jak wspomina, kardynałów, profesorów, ale także ubogich i bezdomnych. Przynosił im pozostałości kleryckiego jedzenia – jakieś zupy, chleb. Starał się załatwiać przyjęcie do szpitala, gdy było to potrzebne, rozmawiał, słuchał. – W tamtych czasach nie istniała żadna oficjalna forma pomocy takim ludziom – mówi. – Caritas była rozwiązana, albertynom – którzy przed wojną opiekowali się bezdomnymi – zabroniono tego. Jedynie niektóre klasztory rozdawały im jedzenie. Ówczesne władze nie przyjmowały do wiadomości, że w Polsce Ludowej istnieje problem bezdomności. Wkrótce furta przy pl. Katedralnym była tak oblegana przez tłum różnego rodzaju potrzebujących, że... zaczęli mieć tego dość seminaryjni przełożeni. Ksiądz Jerzy został przeniesiony z powrotem do biblioteki, by utrudnić mu kontakt z biedakami. Oni jednak dalej się gromadzili – choć prosił ich, by przychodzili po godzinach jego bibliotekarskiej pracy. Sytuacja zaczynała nabrzmiewać.

Koń Trojański

Pierwsze próby, jakie podejmował ks. Jerzy wraz z zaprzyjaźnionymi osobami, by stworzyć zorganizowane formy wsparcia bezdomnych, spełzły na niczym; napotkały zdecydowaną odmowę władz. Udało się dopiero w 1981 r. Jakimś cudem, dokładnie 2 listopada, wojewoda wrocławski zarejestrował Towarzystwo Pomocy – nie wiedząc o tym, że istniała już wtedy lista nielicznych stowarzyszeń społecznych, którym zezwolono na funkcjonowanie po wybuchu stanu wojennego. Reszta, z chwilą jego ogłoszenia, miała zaprzestać działalności. – To, że towarzystwo ostatecznie powstało, to cud Bożej Opatrzności. To był taki nasz koń trojański – mówi ks. Jerzy. I podkreśla, że wielu było twórców tego dzieła i osób z oddaniem wspierających pierwsze schronisko przy ul. Lotniczej. – Uważam, że tak naprawdę ojcem tej inicjatywy był ks. Józef Pazdur (późniejszy biskup, wówczas ojciec duchowny w seminarium). Zawsze popierał mnie w pomaganiu bezdomnym i podtrzymywał na duchu – zaznacza.

– Pod przewodnictwem ks. J. Pazdura w seminarium zebrała się grupka osób, które chciały coś zrobić dla tych ludzi. Wśród nich byli m.in. sędzia Władysław Kupiec, prawnik Lech Paździor. Pierwszą Mszę św. w schronisku odprawił ks. Aleksander Radecki, a w styczniu 1982 r. poświęcił je kard. Henryk Gulbinowicz. W gronie życzliwych temu dziełu byli m.in. ludzie z Komitetu Przeciwalkoholowego. Ofiarnie służył bezdomnym albertyn Marcin Wójtowicz, który przez pewien czas nawet co niedziela przyjeżdżał z Zakopanego do Wrocławia i odprawiał w schronisku Mszę św.

Na początek stara buda

Pierwszymi mieszkańcami schroniska byli ludzie odwiedzający przedtem seminaryjną furtę. Ks. Jerzy został kierownikiem placówki. Ksiądz Aleksander Radecki, który na jego prośbę zgodził się znaleźć w pierwszym zarządzie towarzystwa, wspomina, że schronisko przy ul. Lotniczej mieściło się najpierw w połowie starego baraku. Drewniana buda była w opłakanym stanie. Trzeba było ją oszklić, pomalować. – Pamiętam, jak przewoziliśmy szyby i inne materiały tramwajem. Schronisko ruszyło w Wigilię Bożego Narodzenia – opowiada ks. Aleksander. – Byłem wtedy wikarym na Brochowie. Za zgodą swojego proboszcza pojechałem tego dnia na Lotniczą, zabierając ze sobą wiadro, paczkę herbaty, jedną cytrynę, kilogram cukru i tzw. grzałkę nurkową. Przyszło chyba z 10 mężczyzn. Na stole ustawionym między łóżkami odprawiłem pierwszą w tym miejscu Mszę św. Panowie próbowali nawet śpiewać kolędy. Kiedy im zacząłem rozdawać opłatki, zanim skończyłem... już je zjedli. Dopiero po odpowiednich wyjaśnieniach za drugim razem zaczęli się nimi dzielić. Stół wigilijny przykryty był gazetami. Leżała na nim ryba przygotowana przez siostry zakonne, ciasto, stare radio. A ja wytrwale gotowałem w wiadrze wodę na herbatę.

Od początku nie brakowało trudności (m.in. boje z sanepidem), ale i pięknych chwil – choćby związanych z prowadzonymi dla podopiecznych rekolekcjami. Kilka miesięcy po powstaniu schroniska – gdy władze zorientowały się, że coś im się chyba wymyka spod kontroli – chciano je zlikwidować. Wrocławskie społeczeństwo oraz lokalna prasa zdecydowanie stanęły jednak w jego obronie. Zaciętą walkę toczył m.in. pan Kupiec, który kiedyś ponoć poszedł do wojewody i powiedział: „Jeśli pan chce zlikwidować schronisko, niech pan przyjmie tych ludzi do swojego mieszkania albo do urzędu”. Ostatecznie stanęło na tym, że placówka może istnieć do czasu, gdy nie zostanie wyremontowany na potrzeby bezdomnych budynek w Szczodrem pod Wrocławiem. Trwało to do 1988 r.

Święty Albert dla nieświętych

Ksiądz Jerzy już 30 lat mieszka razem z bezdomnymi – obecnie, od długiego czasu, przebywa w schronisku w Bielicach. Nie idealizuje ich. – Alkoholicy, byli kryminaliści to ludzie często nerwowi, obrażalscy. Mają swoje wady, winy, upośledzenia. Doznali zwykle wielu krzywd, pogardy. Są poranieni. Trudno jest z nimi pracować. Ksiądz Józef Pazdur zachęcał mnie kiedyś, by pomagać im, nie oczekując nawet, że ich zmienię. Może choć w chwili śmierci przypomną sobie okazaną im dobroć i zwrócą się do Boga – tłumaczy. Podkreśla jednak, że w schroniskach wielu bezdomnych przechodzi przemianę. Ich życie prostuje się – czasem tylko trochę, a czasem bardzo.

Towarzystwo Pomocy przez lata zmienia swoje oblicze. Jego założyciele, szukając patrona, pod uwagę brali m.in. Matkę Teresę z Kalkuty. Ostatecznie wybór padł na Brata Alberta. Władze czyniły trudności w zarejestrowaniu towarzystwa z zakonnym imieniem w nazwie, stąd znalazł się w niej najpierw „Adam Chmielowski”. Dopiero po latach pojawiły się słowa „Brat Albert”, potem „błogosławiony”, a następnie „święty”. Rozwijała się nie tylko nazwa – także zakres i formy działalności. Towarzystwo dysponuje dziś dziesiątkami schronisk, noclegowniami, jadłodajniami, świetlicami. A wszystko zaczęło się od grupki szaleńców i człowieka, którego młodzieńcze plany legły w gruzach.

 

Człowiek – znak

Ks. Aleksander Radecki, wiceprezes pierwszego zarządu Towarzystwa Pomocy

– Pamiętam, że kiedy zgłaszałem się do seminarium jako kandydat, na schodach siedziało kilkunastu mężczyzn o trudnym do opisania zapachu, a wśród nich kręcił się ks. Jerzy. Z czasem poznałem bliżej jego „powołanie w powołaniu”. Widział ludzi, których wówczas państwo w ogóle nie chciało dostrzec. Pochylał się nad każdym. Gdy powstało schronisko, nie przyjmowano do niego osób nietrzeźwych, ale on litował się także nad nimi. Zrobił przy ul. Lotniczej taką szopkę wytrzeźwiałkę, gdzie mogli dojść do siebie. Towarzyszył bezdomnym, żyjąc wśród nich, modląc się z nimi. Był przez nich zawsze bardzo szanowany.

W schronisku w Bielicach przebywa obecnie na prawach podopiecznego, korzystając tylko z tego, co inni. Kiedy otrzymał do swojej dyspozycji osobny pokój, wstawił do niego dwa piętrowe łóżka i zamieszkał z czterema bezdomnymi ludźmi. Działalność ks. Jerzego daje do myślenia. Nie jest pewnie najlepszym pomysłem dawanie pieniędzy ludziom na ulicy, ale... coś trzeba dla nich zrobić. Nie możemy być spokojni, mijając ich obojętnie.