Wybryki chłopców mnie nie szokują – mówi s. Urszula Mroczek. Chce, żeby placówka była bezpiecznym miejscem scalania tego, co w nich rozbite.
Malwina Świątek jest wychowawcą w ośrodku od niedawna. – Właśnie tworzymy wspólnie konspekt określający to, czego my, wychowawcy, oczekujemy od chłopców i czego oni oczekują od nas – mówi. Prowadzi zajęcia z najmłodszą grupą chłopców. Na początek każdy odbija na papierze swoją pomalowaną farbą dłoń. 12-letni Maksymilian od trzech lat mieszka w Wojsce. Jego oczekiwania odnoszą się raczej do tego, co poza ośrodkiem. – Żeby rodzice częściej przyjeżdżali, dzwonili… A najbardziej chciałbym pojechać do domu, na zawsze. I żeby było mniej przekleństw, bo ich nie lubię, ale sam też używam – dodaje o sobie i kolegach. Chętnie opowiada o swoich zainteresowaniach. – Interesuję się motoryzacją, jak każdy chłopak. Samochody, motory, quady – wszystko, co ma silnik i jeździ.
Kuchenna socjoterapia
Zgromadzenie Córek Bożej Miłości powstało w drugiej połowie XIX wieku w Wiedniu, w Polsce siostry są od 1885 r. Ich praca zawsze wiązała się z nauczaniem i wychowaniem dzieci i młodzieży. Dawniej zajmowały się szczególnie pomocą dziewczętom przyjeżdżającym za pracą ze wsi do miasta. Założycielka zgromadzenia Matka Franciszka Lechner tak nakreśliła ich posługę: „Czynić dobro, nieść radość, uszczęśliwiać i prowadzić do nieba”. – Miarą naszego czynienia dobra jest to, na ile chłopcy poczują się tu szczęśliwi. A na ile tak będzie? Trudno powiedzieć – mówi s. Urszula Mroczek. Od jej ślubów zakonnych minęło 27 lat. Wcześniej pracowała z dziećmi niepełnosprawnymi, prowadziła zakład opiekuńczo-leczniczy w Jastrzębiu-Zdroju, Dom Pomocy Społecznej w Prusach koło Krakowa, przez ostatnie lata pracowała w sekretariacie prowincji w Krakowie. Dziewięć lat uczyła religii w szkole i to doświadczenie jest dobrym odniesieniem do obecnej pracy. – Wybryki naszych chłopców mnie nie szokują, skoro dzieci niemające tak trudnych doświadczeń jak oni zachowują się w taki sposób, jak często widzimy to w szkole. Dlatego musimy na naszych chłopców patrzeć przez pryzmat ich przeszłości i oceniać nieco łagodniej – zauważa.
Chłopcy chętnie zaglądają do kuchni do s. Justy. Chociaż gotuje się w niej dla ponad 50 osób, to i tak klimat tego miejsca skłania do szczerych rozmów. Chłopcy przysiadają na chwilę i czasem, niepostrzeżenie, zaczyna się zwykła, kuchenna socjoterapia. – Kochamy ich, chociaż broją – mówi s. Justa Świs, częstuje świeżymi pączkami i zaraz znika w kuchni, żeby zdążyć ze smażeniem, zanim chłopcy wrócą ze szkoły.
Są ważni i kochani
Skąd brać na co dzień motywację do tej trudnej pracy? – Trzeba mieć wiele wewnętrznego pragnienia pomocy tym chłopcom. Bo efektów możemy nie zobaczyć od razu albo nie zobaczyć wcale. Możemy mieć tylko nadzieję, że to, co tu przeżyli, pomoże im w przyszłym życiu. Chcemy po prostu pokazać, że są kochani, że nie są wyrzutkami, jak często o sobie myślą – podkreśla s. Urszula Mroczek. – Budować ich poczucie własnej wartości, bo często postrzegają siebie jako niepotrzebny balast, przeszkadzający tylko innym. Przekonać o tym, że są ważni i że zajmujemy się nimi nie dlatego, iż nie ma kto tego robić, tylko dlatego, że chcemy.
Siostry, które dziś mieszkają w Wojsce, widzą efekty pracy poprzedniczek. Niedawno odwiedził je mężczyzna, który jako chłopiec w latach 60. przebywał w ośrodku. – Musiało to być dla niego dobre doświadczenie, skoro chciał wrócić – domyślają się siostry. Jeden z wychowanków dziś studiuje i jego przykład może przekonywać tych, którzy teraz mieszkają w Wojsce, że w ich życiu też jeszcze nic nie jest przesądzone. Spotkania z dawnymi wychowankami to dla chłopców najlepsza terapia.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.