Chłopcy z Wojski

Mira Fiutak/ GN 4/2011 Gliwice

publikacja 05.02.2011 06:30

Wybryki chłopców mnie nie szokują – mówi s. Urszula Mroczek. Chce, żeby placówka była bezpiecznym miejscem scalania tego, co w nich rozbite.

Chłopcy z Wojski Mira Fiutak/ GN Bartek i Kacper właśnie zaczęli mecz. Kibicują im s. Urszula Mroczek z Krzysztofem

Do Wojski, niewielkiej miejscowości pomiędzy Pyskowicami, Toszkiem a Tworogiem, trafiają chłopcy z całego kraju. Kalisz, Puławy, Oława, Lublin, ostatnio dołączył do nich Patryk z Tarnowa. Dwupiętrowy budynek widać z głównej drogi biegnącej przez wieś. Od 1948 roku siostry ze Zgromadzenia Córek Bożej Miłości prowadzą tu ośrodek przeznaczony dla chłopców. Jego charakter zmieniał się w ciągu ponad 60 lat. Właśnie nastąpiła kolejna zmiana. Jeszcze do niedawna był to po prostu zakład opiekuńczo-wychowawczy, od stycznia tego roku nazwa placówki brzmi: Niepubliczny Młodzieżowy Ośrodek Socjoterapii.

Z zakładu opieki zdrowotnej stał się placówką oświatową. W praktyce oznacza to większe możliwości prowadzenia terapii. To ważne, bo trafiają tu kierowani przez poradnie psychologiczno-pedagogiczne chłopcy z nadpobudliwością i problemami emocjonalnymi. – Czasem są głęboko poranieni. Przenoszeni wiele razy z miejsca na miejsce, u nas, niestety, też są tylko czasowo – mówi s. Urszula Mroczek, dyrektor ośrodka, który dysponuje 50 miejscami. Chłopcy w wieku od 7 do 15 lat mieszkają w internacie, a od września w ośrodku zostanie otwarta dla nich szkoła podstawowa; na razie chodzą do miejscowej, w Wojsce.

W ośrodku pracuje ponad 30 osób, w tym siedem sióstr zakonnych. W związku ze zmianą charakteru placówki trzeba było przeorganizować pracę, położyć większy nacisk na zajęcia terapeutyczne z pedagogiem, psychologiem, socjoterapeutami i innymi specjalistami. Chłopcy podzieleni są na 12-osobowe grupy, każdą opiekuje się trzech wychowawców. Niekiedy ich pobytowi towarzyszy ścisły kontakt z rodziną, a czasem zupełnie go brak.

Pękają najgrubsze mury

Siostra Urszula Mroczek jest świadoma tego, że praca z chłopcami to zadanie na lata – i dla nich samych, i dla terapeutów. Nic nie wydarzy się z dnia na dzień. Jest przekonana, że najważniejsze są indywidualne rozmowy. Wtedy pękają największe mury, wychodzą najgłębsze zranienia. Nie na pierwszej rozmowie, nawet nie na drugiej. Potrzeba czasu i cierpliwości, żeby przebić się przez bunt i zamknięcie. – Trzeba dać im czas, żeby zaufali, powiedzieli o trudnych sprawach bez obawy. Zależy mi na tym, żeby wychowankowie byli traktowani indywidualnie, nie jako cała grupa, bo w niej jest przecież 12 różnych chłopców. Nie chcę działać na zasadzie: za to jest kara, a za to nagroda; jesteś winny – więc ponosisz karę i kropka. Chcę razem z nimi zastanowić się, jak do tego doszło. By chłopcy wiedzieli, że nie chcemy ich gnębić, że jesteśmy do ich dyspozycji, ale potrzeba też ich współpracy – s. Urszula Mroczek zdaje sobie sprawę, iż to trudne balansowanie pomiędzy zrozumieniem i wyrozumiałością a twardym wymaganiem i konsekwencją. – Nie można pobłażać, bo pójdą w życie z brakiem odpowiedzialności, działaniem na zasadzie „lekko przyszło, lekko poszło” – dodaje. Na pewno nie pobłaża chłopcom s. Tomasza Gorczyca, która jest kierownikiem świetlicy. Chociaż twardą ręką trzyma dyscyplinę, chłopcy ją lubią, a brak możliwości rozmowy z siostrą to dotkliwa kara. Siostra Tomasza razem z chłopcami klei modele samolotów, jeździ do klubu modelarskiego w Gliwicach i na zawody aeroklubu, w których z powodzeniem startują. Teatralne zajęcia prowadzi Ewelina Trzęsimiech, która jest również wychowawcą. Czasem do ośrodka przyjeżdża Beata Zawiślak, aktorka Śląskiego Teatru Lalki i Aktora „Ateneum” w Katowicach. Pomaga chłopakom w przygotowaniu spektakli, z którymi później wstępują na konkursach i przeglądach.
 

Malwina Świątek jest wychowawcą w ośrodku od niedawna. – Właśnie tworzymy wspólnie konspekt określający to, czego my, wychowawcy, oczekujemy od chłopców i czego oni oczekują od nas – mówi. Prowadzi zajęcia z najmłodszą grupą chłopców. Na początek każdy odbija na papierze swoją pomalowaną farbą dłoń. 12-letni Maksymilian od trzech lat mieszka w Wojsce. Jego oczekiwania odnoszą się raczej do tego, co poza ośrodkiem. – Żeby rodzice częściej przyjeżdżali, dzwonili… A najbardziej chciałbym pojechać do domu, na zawsze. I żeby było mniej przekleństw, bo ich nie lubię, ale sam też używam – dodaje o sobie i kolegach. Chętnie opowiada o swoich zainteresowaniach. – Interesuję się motoryzacją, jak każdy chłopak. Samochody, motory, quady – wszystko, co ma silnik i jeździ.

Kuchenna socjoterapia

Zgromadzenie Córek Bożej Miłości powstało w drugiej połowie XIX wieku w Wiedniu, w Polsce siostry są od 1885 r. Ich praca zawsze wiązała się z nauczaniem i wychowaniem dzieci i młodzieży. Dawniej zajmowały się szczególnie pomocą dziewczętom przyjeżdżającym za pracą ze wsi do miasta. Założycielka zgromadzenia Matka Franciszka Lechner tak nakreśliła ich posługę: „Czynić dobro, nieść radość, uszczęśliwiać i prowadzić do nieba”. – Miarą naszego czynienia dobra jest to, na ile chłopcy poczują się tu szczęśliwi. A na ile tak będzie? Trudno powiedzieć – mówi s. Urszula Mroczek. Od jej ślubów zakonnych minęło 27 lat. Wcześniej pracowała z dziećmi niepełnosprawnymi, prowadziła zakład opiekuńczo-leczniczy w Jastrzębiu-Zdroju, Dom Pomocy Społecznej w Prusach koło Krakowa, przez ostatnie lata pracowała w sekretariacie prowincji w Krakowie. Dziewięć lat uczyła religii w szkole i to doświadczenie jest dobrym odniesieniem do obecnej pracy. – Wybryki naszych chłopców mnie nie szokują, skoro dzieci niemające tak trudnych doświadczeń jak oni zachowują się w taki sposób, jak często widzimy to w szkole. Dlatego musimy na naszych chłopców patrzeć przez pryzmat ich przeszłości i oceniać nieco łagodniej – zauważa.

Chłopcy chętnie zaglądają do kuchni do s. Justy. Chociaż gotuje się w niej dla ponad 50 osób, to i tak klimat tego miejsca skłania do szczerych rozmów. Chłopcy przysiadają na chwilę i czasem, niepostrzeżenie, zaczyna się zwykła, kuchenna socjoterapia. – Kochamy ich, chociaż broją – mówi s. Justa Świs, częstuje świeżymi pączkami i zaraz znika w kuchni, żeby zdążyć ze smażeniem, zanim chłopcy wrócą ze szkoły.

Są ważni i kochani

Skąd brać na co dzień motywację do tej trudnej pracy? – Trzeba mieć wiele wewnętrznego pragnienia pomocy tym chłopcom. Bo efektów możemy nie zobaczyć od razu albo nie zobaczyć wcale. Możemy mieć tylko nadzieję, że to, co tu przeżyli, pomoże im w przyszłym życiu. Chcemy po prostu pokazać, że są kochani, że nie są wyrzutkami, jak często o sobie myślą – podkreśla s. Urszula Mroczek. – Budować ich poczucie własnej wartości, bo często postrzegają siebie jako niepotrzebny balast, przeszkadzający tylko innym. Przekonać o tym, że są ważni i że zajmujemy się nimi nie dlatego, iż nie ma kto tego robić, tylko dlatego, że chcemy.

Siostry, które dziś mieszkają w Wojsce, widzą efekty pracy poprzedniczek. Niedawno odwiedził je mężczyzna, który jako chłopiec w latach 60. przebywał w ośrodku. – Musiało to być dla niego dobre doświadczenie, skoro chciał wrócić – domyślają się siostry. Jeden z wychowanków dziś studiuje i jego przykład może przekonywać tych, którzy teraz mieszkają w Wojsce, że w ich życiu też jeszcze nic nie jest przesądzone. Spotkania z dawnymi wychowankami to dla chłopców najlepsza terapia.