Kryzys nie jest zagrożeniem. Jest szansą.
Opublikowane wczoraj dane, obrazujące zmiany, jakie zachodzą w religijności młodych Polaków, nie dziwią. Przez wielu sygnalizowane są od lat. Analizujących zjawisko różni jego interpretacja. Jedni uspokajają, że nie jest tak źle, inni biją na alarm, snując niemalże apokaliptyczne wizje masowych odejść. Nie ma także zgody, jeśli chodzi o przyczyny. Strona kościelna mówi o zmianach cywilizacyjnych, wpływach z zewnątrz, Internecie, gender, negowaniu wartości chrześcijańskich. Przeciwnicy o niereformowalności Kościoła, braku dialogu, dzielącym wiernych i duchownych dystansie, posługiwaniem się językiem innej epoki. Tymczasem jedna i druga strona upraszcza, okopując się coraz bardziej i nie dopuszczając myśli, że przyczyny są bardziej złożone. By na nie wskazać potrzebna jest kompleksowa analiza, wykraczająca poza granice, określone próbą losową.
Pierwsze takie badania prowadzone były już w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. I już wtedy mówiło się o zachodzących zmianach. Do takich właśnie analiz odwoływał się między innymi ksiądz Franciszek Blachnicki, inicjując plan wielkiej ewangelizacji. Pierwszym miejscem, gdzie miano go realizować była Łódź, a to dlatego, że wskaźnik dominicantes (czyli uczestniczących regularnie w niedzielnej Mszy świętej) był jednocyfrowy. Zdaje się poniżej pięciu punktów. Na równie niepokojące dane wskazywali prowadzący badania w Puławach. Włos na głowie jeżył się, gdy zaangażowany w nie kolega pokazywał pierwsze wyniki.
Z tego oczywisty wniosek, że widoczny coraz bardziej kryzys nie wyskoczył jak przysłowiowy Filip z konopi. Tlił się gdzieś wewnątrz, czaił za rogiem, maskował tłumami na papieskich pielgrzymkach, usypiał czujność. Więcej, ciągle wysokie wskaźniki religijności kształtowały w nas poczucie bycia lepszym od całego świata, nienaruszalną skałą, niemalże wybawicielami pogańskiej Europy. Tymczasem podziemne wody skałę podmywały centymetr po centymetrze do momentu, gdy ta zaczęła się chwiać. Wniosek: porzucić trzeba myślenie, że jego początkiem była śmierć Jana Pawła II i wejście do Unii Europejskiej. Kryzys zaczął się wcześniej, a brak jego zdiagnozowania i lekceważenie sygnałów jedynie go pogłębiły. W tym kontekście rodzi się pytanie co dalej.
Na szczęście dziś mówi się coraz głośniej, że lekcja religii w szkole wszystkiego nie załatwi. Na szczęście, bo mówiący i piszący o tym przed dziesięciu laty byli na cenzurowanym, a nawet ogłaszano ich niszczącymi Kościół od wewnątrz. Szkoda, bo wysyłający sygnały byli często ludźmi z pierwszej linii frontu, czyli widzieli pewne zjawiska zanim opisali je socjologowie religii. Szkoda, bo mamy dziesięć lat w plecy.
Oczywiście w międzyczasie pojawiały się różne propozycje, nadzieję pokładano w impulsie, jakim miały być Światowe Dni Młodzieży w Krakowie, jednak można odnieść wrażenie, że u ich podłoża tkwił jeden błąd metodologiczny. Zbierali się specjaliści i zastanawiali co zrobić, by młodzi zostali, jaką poprowadzić ich drogą, by pogłębić ich wiarę i ustrzec przed zmianami cywilizacyjnymi. Czyli, w największym skrócie: dajmy im ciastko, najedzą się i zadowoleni zostaną. Jest w tym pewne uproszczenie, ale to zabieg celowy, zastosowany po to, by uświadomić sobie jedną cechę dobrego duszpasterstwa młodzieży. Ono nie jest „dla”, jest „z”. Czyli nie tworzenie programów, ale miejsc; nie wizja duszpasterzy, ale młodych przez tychże wspomagana. Mocno ten aspekt podkreśla podsumowująca ostatni Synod adhortacja „Christus vivit”. Oddajmy głos Franciszkowi.
„Pragnę podkreślić, że to sami ludzie młodzi są twórcami duszpasterstwa młodzieżowego, wspierani towarzyszeniem i kierownictwem, ale wolni w odnajdywaniu nieustannie nowych dróg z kreatywnością i śmiałością. Stąd zbędne byłoby zastanawianie się tutaj nad proponowaniem jakiegoś podręcznika duszpasterstwa młodzieżowego czy jakiegoś praktycznego przewodnika duszpasterskiego. Chodzi raczej o skorzystanie ze sprytu, pomysłowości i wiedzy ludzi młodych na temat wrażliwości, języka i problemów innych młodych” (Christus vivit, 203).
Trzy słowa wydają się być kluczowe w cytowanym fragmencie: twórczy, wspierani, wolni w poszukiwaniu nowych dróg. Czyli zgoda na ich kreatywność. To nie młodzi mają realizować wizje duszpasterzy (a tak często było przed ŚDM), ale mają otrzymać od duszpasterzy wsparcie w realizowaniu ich wizji. Jak to zrobić w praktyce? Niewiele. Stworzyć miejsce, resztę zostawiając Duchowi Świętemu i kreatywności młodych. Nie gasić ich zapału, ale podtrzymywać. Nie zastępować i wyręczać, ale wspierać. I – co najważniejsze – dać się poprowadzić w nieznane. Nie licząc na to, że nagle będziemy mieć tłumy.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.