Stanąwszy w Malakalu, udałem się do gubernatora prowincji celem uzyskania pozwolenia na zwiedzenie misji katolickiej w Lul. Otrzymawszy je, czekałem na łódź, o którą prosiłem ojca przełożonego. Trzeciego dnia zjawił się u mnie osobiście pan gubernator i oświadczył, że łódź ze względu na wysoki stan wody przybyć nie może. Dziwne mi się to wydało. Łódź przecież płynie po powierzchni wody, a Biały Nil nie jest oceanem, o czym wszyscy wiemy.
– Jakże więc dostać się do Lul? – spytałem.
– Jest to niemożliwe! – odrzekł gubernator, wzruszając ramionami.
Nie zamierzałem się jednak poddawać. Niemożliwe? Dla mnie wyraz ten nie istniał do tej pory, a poza tym miałem czarno na białym pozwolenie zwiedzenia misji w Lul. Udałem się do arabskiego pośrednika, a ten odszukał dla mnie człowieka, który właśnie do Lul się wybierał.
Jak się później dowiedziałem, Anglicy wydając formalne pozwolenie, w niezbyt dżentelmeński sposób nakazali jednocześnie nie wysyłać łodzi po mnie. Nie wiem, czy powodowała nimi ogólna niechęć do misji katolickich, czy o coś mnie podejrzewali. Intryga ta wyszła na jaw po dotarciu do Lul i jest po dziś dzień dla mnie zagadką.
Ruszyliśmy rankiem. Byłem uzbrojony w oszczep, jak i mój przewodnik, nagi zupełnie Szilluk. Trochę herbaty, chleba i dwa aparaty fotograficzne stanowiły cały nasz bagaż. Droga niedaleka, zaledwie czterdzieści kilometrów, ale ponad pojęcie trudna. Przewodnik idący na przedzie uderzał oszczepem o wodę, prawdopodobnie w celu odstraszenia krokodyli i zbadania głębokości wody. Przebrałem się zaraz za miastem w „strój” Szilluka, bagna bowiem były głębokie, często dno uciekało spod nóg i wpław przemierzać trzeba było drogę, w jednej ręce trzymając ciężki tobół, a oszczep w zębach. Gdzieniegdzie, na wyższych nieco miejscach, leżały w bezruchu potworne gady. Nieraz zaledwie kilkumetrowa przestrzeń dzieliła nas od szklistych szeregów kłów zastygłego w bezruchu potężnego krokodyla.
Przez dzień cały brodząc, przebyliśmy prawie połowę drogi, stając przed zachodem w jednej z wiosek noclegiem.
Zbiegła się zaraz cała wioska nagusów i obsiadła mnie wokoło. Każdy z dorosłych pozdrawiał mnie sakramentalnym ikadżiok (Bóg cię przysyła) oraz ibi (przybyłeś). Znając zaledwie kilka słów w narzeczu Szilluk, odpowiedzieć nie umiałem, ale mój przewodnik mówił za mnie. Mówił tyle za pomocą słów, co i gestów, przewracał przy tym białkami oczu połyskującymi łuną ogniska. Co mówił, nie wiem: widać przemyślny Arab – pośrednik określił mnie jako nadczłowieka, bo garstka pogan z szacunkiem mi się kłaniała i odsunęła nieco. Gdy już wypiłem herbatę, dano mi na nocleg jedną kapanę, usłano kilka skór leopardzich, rozniecono w kącie ognisko z kału krowiego i pozostawiono samego.