Ku misjom nad Białym i Błękitnym Nilem

fragment książki "Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd"

publikacja 23.10.2008 07:52

– Jakże więc dostać się do Lul? – spytałem. – Jest to niemożliwe! – odrzekł gubernator, wzruszając ramionami. Nie zamierzałem się jednak poddawać. Niemożliwe? Dla mnie wyraz ten nie istniał do tej pory, a poza tym miałem czarno na białym pozwolenie zwiedzenia misji w Lul.

Ku misjom nad Białym i Błękitnym Nilem




Południowy Sudan to kraj zupełnie dziki, dróg, handlu i przemysłu pozbawiony. Jedyny objaw cywilizacji, jaki wniknął w serce tych bagnistych puszcz, to broń palna, która głośnym echem rozlega się po pustkowiach. Od czasu do czasu zawarczy motor samolotu i spłoszy stada pasących się żyraf, słoni czy gazel.

Nieco poniżej miejsca, w którym wypływająca z dzikich gór Abisynii rzeka Sobat wpada do Białego Nilu, leży miasteczko Malakal, siedziba gubernatora prowincji Górnego Nilu.

Spoglądając okiem Europejczyka, trudno osiedle to nazwać miasteczkiem, oprócz bowiem kilku budynków rządowych stoi tu tylko osiem bud, w których kupcy greccy dorabiają się swych fortun, sprzedając Murzynom barwne paciorki. Poza tym nędzne tubylcze kapany, czyli okrągłe chaty o ścianach ulepionych z błota i chrustu, przykryte strzechą z traw, nie wyglądające raczej na domy mieszkalne. Obok Murzynów mieszka tu garstka Arabów i Mulatów, którzy żyją z handlu i oszukiwania przybywających na rynek tubylców, płacąc za wszystko świecącymi blaszkami i kolorowymi paciorkami. Oprócz szachrajskich interesów w rękach Araba jest fabryka merissy, czyli kilka kotłów, w których z sorgo gotuje się napój smakiem podobny do naszego barszczu, a którym namiętnie zapijają się Murzyni.



Widok Malakalu w dzień targowy jest naprawdę szczególny. Ulice nabite czarnym tłumem o spojrzeniach groźnych i rozbieganych. Każdy dzierży w dłoni po dwa oszczepy i maczugę lub tarczę z grubej skóry. Droga do miasta z okolicznych nawet wiosek biegnie poprzez moczary i trzęsawiska, a wszędzie rojno od krokodyli i różnych drapieżników. Większość wojowników przybywa zupełnie nago, nosząc zaledwie na biodrach pas z drobniutkich koralików, kobiety ze szczepu Szilluk upinają na biodrach paseczek z koralików lub tkany, przez ramię zaś przewieszone mają pelerynki płócienne albo skóry pantery lub gazeli, kobiety zaś ze szczepu Nuer nie noszą żadnego odzienia i nawet na targ do miasteczek udają się tak, jak je Pan Bóg stworzył. Jedynie kobiety w ciąży okrywają się kozią skórą, ale to ze względu na zdrowie oczekiwanego potomstwa. Żołnierze i policja tubylcza nosi przerzucony przez ramię pas z nabojami i karabin. Nuer nie noszą też żadnych ozdób prócz szczepowego tatuażu. Ciała posypują popiołem z łajna krowiego pozostającym z nocnych ognisk. Młodzież śpi zwykle zupełnie zagrzebana w takim popiele, tylko oczy błyskają im spod tego posłania. Włosy farbują na czerwono nakładając breję powstałą przez mieszanie popiołu z łajnem i gliną oraz rozcieńczenie jej moczem krowim.



Stanąwszy w Malakalu, udałem się do gubernatora prowincji celem uzyskania pozwolenia na zwiedzenie misji katolickiej w Lul. Otrzymawszy je, czekałem na łódź, o którą prosiłem ojca przełożonego. Trzeciego dnia zjawił się u mnie osobiście pan gubernator i oświadczył, że łódź ze względu na wysoki stan wody przybyć nie może. Dziwne mi się to wydało. Łódź przecież płynie po powierzchni wody, a Biały Nil nie jest oceanem, o czym wszyscy wiemy.

– Jakże więc dostać się do Lul? – spytałem.
– Jest to niemożliwe! – odrzekł gubernator, wzruszając ramionami.

Nie zamierzałem się jednak poddawać. Niemożliwe? Dla mnie wyraz ten nie istniał do tej pory, a poza tym miałem czarno na białym pozwolenie zwiedzenia misji w Lul. Udałem się do arabskiego pośrednika, a ten odszukał dla mnie człowieka, który właśnie do Lul się wybierał.

Jak się później dowiedziałem, Anglicy wydając formalne pozwolenie, w niezbyt dżentelmeński sposób nakazali jednocześnie nie wysyłać łodzi po mnie. Nie wiem, czy powodowała nimi ogólna niechęć do misji katolickich, czy o coś mnie podejrzewali. Intryga ta wyszła na jaw po dotarciu do Lul i jest po dziś dzień dla mnie zagadką.



Ruszyliśmy rankiem. Byłem uzbrojony w oszczep, jak i mój przewodnik, nagi zupełnie Szilluk. Trochę herbaty, chleba i dwa aparaty fotograficzne stanowiły cały nasz bagaż. Droga niedaleka, zaledwie czterdzieści kilometrów, ale ponad pojęcie trudna. Przewodnik idący na przedzie uderzał oszczepem o wodę, prawdopodobnie w celu odstraszenia krokodyli i zbadania głębokości wody. Przebrałem się zaraz za miastem w „strój” Szilluka, bagna bowiem były głębokie, często dno uciekało spod nóg i wpław przemierzać trzeba było drogę, w jednej ręce trzymając ciężki tobół, a oszczep w zębach. Gdzieniegdzie, na wyższych nieco miejscach, leżały w bezruchu potworne gady. Nieraz zaledwie kilkumetrowa przestrzeń dzieliła nas od szklistych szeregów kłów zastygłego w bezruchu potężnego krokodyla.

Przez dzień cały brodząc, przebyliśmy prawie połowę drogi, stając przed zachodem w jednej z wiosek noclegiem.

Zbiegła się zaraz cała wioska nagusów i obsiadła mnie wokoło. Każdy z dorosłych pozdrawiał mnie sakramentalnym ikadżiok (Bóg cię przysyła) oraz ibi (przybyłeś). Znając zaledwie kilka słów w narzeczu Szilluk, odpowiedzieć nie umiałem, ale mój przewodnik mówił za mnie. Mówił tyle za pomocą słów, co i gestów, przewracał przy tym białkami oczu połyskującymi łuną ogniska. Co mówił, nie wiem: widać przemyślny Arab – pośrednik określił mnie jako nadczłowieka, bo garstka pogan z szacunkiem mi się kłaniała i odsunęła nieco. Gdy już wypiłem herbatę, dano mi na nocleg jedną kapanę, usłano kilka skór leopardzich, rozniecono w kącie ognisko z kału krowiego i pozostawiono samego.




Obejrzałem dokładnie mą sypialnię. Czysta była wzorowo! Ściany były gładko wylepione stwardniałym błotem, takaż była podłoga z paleniskiem wklęsłym, w kącie stało kilka glinianych naczyń, worek sorgo i kilka prymitywnych narzędzi do uprawy roli. U powały wisiała sieć na ryby, kilka wianków czosnku i jakieś nasiona. Niestety gryzący dym paleniska zaczął wyciskać mi łzy z oczu. Zacząłem się dusić i wyszedłem na zewnątrz…

…by przespać tę noc pod gołym niebem… cudowną afrykańską noc.

W miejscach wolnych od traw przeglądały się gwiazdy migotliwe i sierp białego księżyca, a chrząszczyki o fosforyzujących odwłokach niby błędne ogniki błąkały się nad mokradłami. Tuż opodal, u olbrzymiego paleniska rozłożyło się bydło, przeżuwając leniwie. Gdzieś dalej koncertowały żaby, słuchać było porykiwania hipopotamów. Z trzepotem i wrzaskiem zerwało się stado dzikich gęsi, zaniepokojonych szelestem skradającego się doń krokodyla. Gdyby nie uciążliwe komary, noc tę zaliczyłbym do najpiękniejszych mych nocy afrykańskich.



Nie mogąc dać sobie rady z natrętami, uzbierałem trochę chrustu i roznieciłem wesoły płomień. Po chwili stara, bezzębna kobieta w stroju babci Ewy przysiadła się do mnie i pokazując próżną fajkę, poprosiła o tytoń. Dałem, a stara nabiła fajkę w nabożnym skupieniu i paląc, powoli odeszła. Wkrótce jednak powróciła, przynosząc garść popiołu z paleniska i czerep z cieczą cuchnącą, czym obdarowała mnie w zamian za tytoń. Był to środek do nacierania przeciw komarom, wątpię jednak, czy ktoś z Europejczyków stosował go kiedykolwiek. Stara poganka wyrażała na swój sposób zdziwienie, iż wolałem być pożarty żywcem przez komary niż cuchnąć tak strasznie. Aby nie urazić odmową, ofiarowałem jej jeszcze jedną dawkę tytoniu. Odeszła, pobrzękując ciężką biżuterią zdobiącą łydki i pykając żółtym dymem z tabaki.

Gdy mrok nocy zgęstniał tak, że zatarły się kontury chat, na placu zgromadziła się młodzież, by wysłuchać pogawędki historycznej prowadzonej przez starszyznę wioski. Księgą historyczną był kij nacięty różnymi znakami, będącymi rodzajem szyfru.



Następnie wioska nadała przy pomocy bębnów swe codzienne wiadomości, stosując szyfr, który odczytać potrafi jedynie ucho Murzyna. Wiadomości popłynęły w świat, inne zaś napłynęły z sąsiednich wiosek. Prócz bębnów obciągniętych skórą używają Murzyni także tam-tamów, czyli wydrążonych pni drzew z podłużnym przecięciem, które wydają głuchy dudniący dźwięk słyszany bardzo daleko. Murzyn uderza w tam-tam drewnianą pałką, a dźwięk moduluje dłonią przyłożoną w odpowiednie miejsce pnia. W każdej wiosce jest kilku ludzi znających tę sztukę i umiejących wiernie powtórzyć zasłyszaną depeszę, przekazać w niezmienionej formie dalej.

Na niebie wzeszedł Krzyż Południa. Począł dokuczać przejmujący chłód, za to komary ustąpiły. Z mokradeł uniosły się opary i niby dymki kadzideł unosiły się powoli wyżej i wyżej.

Zbliżał się dzień. Łyk gorącej herbaty, kawałek chleba i dalej w drogę. Po kolejnej całodniowej przeprawie przez porosłe papirusem bagna stanąłem wieczorem w Lul, lecz pomimo że widać już było światła domów misyjnych, wypadło mi spędzić kolejną noc pod gołym niebem, nie znalazłem bowiem nikogo, kto chciałby przeprawić mnie przez Biały Nil o tej porze.



Trzeciego dnia rano po godzinnym pohukiwaniu, z drugiego brzegu posłano wreszcie łódź po mnie. Jako że włoskim władam jak polskim, po paru chwilach zawojowałem serdeczne serca misjonarzy, nie mogących nadziwić się, w jaki sposób przebyłem ten okropny szmat bagien.

Lul leży na wzniesieniu wśród bagien i mokradeł Białego Nilu, na zachodnim brzegu tej potężnej rzeki i należy do diecezji ze stolicą biskupią w Chartumie. W roku 1901 przybyli tu pierwsi misjonarze. Czarna febra pochłonęła kilka ofiarnych żywotów, jednak przyszli inni i dalej prowadzili rozpoczęte dzieło. Długie lata trwało, nim zbliżono się do dzikich Szilluków, którzy dobrze pamiętali jeszcze „białe twarze” z czasu polowań na niewolników i którzy do dziś jeszcze widzą w nich wrogów. Murzyni nie zaczepiali nigdy, jednak trzymali się z daleka. Dopiero gdy klęska głodu zebrała wśród nich obfite żniwo śmierci, misja zaś rozdawała im chleb, nastąpiło zbliżenie. Powoli zaroiło się na stacji.

Dziś około pięciuset czarnoskórych chrześcijan skupia się wokół kościółka pobudowanego z cegieł rękoma samych misjonarzy. Siostry misyjne uczą pracy i katechizmu gromadę kobiet i dziewcząt. W wolnych chwilach każdy, kto może i jak potrafi, wyrabia cegły, uprawia ogród, wybiera się na połów ryb lub na polowanie, by liczna rzesza, którą misja utrzymuje, nie była głodna. Kobiety klęcząc u wejścia do kolistych chat ucierają na kamieniach gotowane ziarno lub wyrabiają masło sposobem murzyńskim, naczynie z mlekiem zakwaszając moczem krowim i szczelnie zamknięte wieszając na poprzecznej żerdzi tak, by można nim kołysać. Przy każdym poruszeniu żerdzi mleko chlupocze, a po pewnym czasie masło jest gotowe.

Co dzień wieczorem wszystko, co żyje, zbiera się w kościółku. Brzmią modlitwy wspólne, a potem pieśni pobożne w języku Szilluków, melodyjne i dźwięczne.



Cicho i przytulnie było mi wśród tej gromadki. Po wieczerzy, gdy zabłysły gwiazdy i księżyc wzniósł się nad moczarami, garstka chłopaków obsiadła księży, braci i mnie wśród nich (uważali mnie bowiem również za misjonarza) i jeden po drugim przed wielebnym padre Casimiro, jak mnie nazywali, popisywali się znajomością modlitwy i katechizmu. Nie rozumiałem wprawdzie ich melodyjnego narzecza, ale wystarczał mi zapał, jaki wyczytywałem z ich twarzy.

Czy Szillukowie są poganami? Okazuje się, że nie. Są monoteistami i najwyższym ich bóstwem jest Djouk, stworzyciel świata. Na pytanie jednego z misjonarzy, dlaczego bronią się przed przyjęciem chrztu, starszyzna wioskowa odpowiadała:
- Ty, biały marabu, głosisz wiarę w jedynego boga, a my, Szillukowie jeszcze przed tobą wierzyliśmy tak właśnie: bóg jest jeden i człowiek ma duszę, która po śmierci idzie na poniewierkę, jeśli człowiek był zły albo wprost do Djouka jeśli żył, jak na Szilluka przystało. Wszystko, co ty, biały głosisz od dawna wiemy, dlatego pozwalamy ci przebywać z nami, ale pragniemy pozostać Szillukami, bo i tak białymi być nie możemy…

Młody ojciec Odisio ma powierzony nadzór nad pracą licznych czarnoskórych katechetów, którzy po wioskach uczą dzieci religii. Towarzyszyłem mu co dzień, a że parafia jest bardzo rozległa, poznałem przy tym szmat ziemi. Wczesnym rankiem, gdy jeszcze półmrok wisiał nad bagnami, brnęliśmy po pas, po szyję w wodzie, niosąc dubeltówki na plecach. W niedostępnych jeziorkach jeden strzał dawał kilkanaście kilogramów dzikich gęsi lub kaczek przeróżnych gatunków. Nigdy nie zazdrościłem ojcu Odisio, pomimo że zazwyczaj miał więcej szczęścia podczas polowań. Musiał potem dźwigać więcej kilogramów do najbliższej wioski, z której odsyłaliśmy ubite ptactwo do kuchni.

Mając towarzysza przewodnika, a zarazem i tłumacza, nie czułem upływającego czasu. Docierając do wiosek, przysiadaliśmy, by porozmawiać ze starszymi, by wysłuchać katechizmu dzieci i ruszyć w dalszą drogę.

Ojciec Odisio opowiadał mi o życiu Szilluków, którzy przybyli tu lat temu około trzysta z okolic Bahr el Ghazal, prawdopodobnie głodem wygnani ze swych siedzib. Znalazłszy dobre pastwiska dla bydła, osiedlili się. Mądry ówczesny ich król, którego czczą jak Boga, nakazał im zawierać małżeństwa mieszane, toteż już w drugim pokoleniu przybysze tak silnie zmieszali się z tubylcami, że powstał jeden silny szczep, liczący obecnie ponad sto tysięcy głów.

Szillukowie trudnią się rolnictwem, pasterstwem i rybołówstwem, a że od dziecka władają oszczepem, polują też chętnie na zwierzynę i ptactwo. Podstawą ich bytu jest jednak bydło, traktowane przez nich do dnia dzisiejszego jak waluta, a nawet coś w rodzaju naszego kalendarza, bo często dla określenia czasu słyszy się takie zdanie: „Było to wtedy, gdy miałem dwie krowy…”

Łajno krowie jest podstawowym opałem, zbiera się je, suszy i układa w stosy przy chatach. Tak mocz zresztą, jak i łajno krowie jest u tych Nilotów ogólnie używanym kosmetykiem. Szillukowie nad wyraz troskliwie dbają o swoje fryzury i potrafią nadawać im najbardziej fantastyczne formy, z których najpopularniejsze są „duob” i „mit”. Duob to korale sklejone na włosach przy pomocy gliny zmieszanej z łajnem krowim, które po wysuszeniu nie dają się już oderwać. Gałki te misternie uformowane wysychają na słońcu, po czym skrapia się je oliwą i posypuje pyłem z cegły.



Szillukowie, jak wszyscy Niloci mają wytatuowane na czołach znaki szczepowe. Dzieciom obojga płci nacina się na czole od ucha do ucha skórę dość głęboko w niewielkich odstępach. Ranki te ropieją przez jakiś czas, po czym pozostawiają wypukłe blizny. Zabieg ten powtarza się kilkakrotnie, przez co blizny stają się coraz bardziej wypukłe, aż wreszcie wyglądają jak sznur dużych korali.

Szilluk zmienia swe imię zwykle dwa razy. Pierwsze imię pojawia się przypadkiem, zwyczaj bowiem nakazuje, by przyjaciółka matki wyszła na wieś rozpytać o nowiny, przede wszystkim zaś o imię obcego, który w ostatnim czasie do wioski zawitał. Imię to przekazuje matce i takie imię nadane zostaje niemowlęciu. Tak na przykład spotkałem imiona Padre, Efendi, Monsignore, Automobil, a nawet mojego imiennika Casimiro, który przyszedł na świat w dniu, kiedy ja pojawiłem się wśród Szilluków!

Drugie imię przybiera Szilluk już z własnej woli w dzień tańca wojennego, dokumentując nim osiągnięcie godności wojownika. Rzadko następuje druga zmiana imienia, mianowicie tylko w wypadku, jeśli król powołuje daną osobę na jakiś urząd.

Szillukowie wybierają spośród siebie swego króla, który dzierży władzę aż do śmierci, a że rządzi szczepem despotycznie, często pada ofiarą zamachu. Król dobiera sobie do pomocy cały szereg ministrów, którzy pobierają od angielskiego rządu w Sudanie symboliczne pensje. Inaczej Anglia nie byłaby w stanie rządzić ziemiami Szilluków, są to bowiem olbrzymie obszary o tak zabójczym klimacie, że żaden Europejczyk w tych stronach roku by nie przetrwał.

Co roku zjeżdża tu grupka żołnierzy tubylczych z oficerem, w imieniu rządu Sudanu ściągają podatek (przeważnie w naturze) i na tym koniec.

Poza chorobami, jak czarna febra, malaria i trąd, nic ciekawego nie czeka tu na cywilizowanych przybyszów. O zbudowaniu dróg nie ma mowy, wszędzie bagna i trzęsawiska, a przez pół roku nieprzerwanie leją tropikalne deszcze, od których można oszaleć. Ulewny deszcz, grzmią pioruny, burza po burzy przechodzi, a wszędzie, jak daleko wzrok sięga, widać topiel i wodę.

Gdy ustaną deszcze, długo jeszcze z wioski do wioski przedostać się nie można inaczej jak czółnem lub wpław, a że wszędzie pełno krokodyli, więc nawet łodzią płynąć niebezpiecznie. Nadmiar wody ustępuje dopiero w styczniu, ale wtedy w stojących bagienkach lęgną się miliardy komarów i szaleje malaria. Słowem trzeba być Szillukiem lub misjonarzem z powołania, aby tu wytrzymać. Jako że nie urodziłem się ani jednym, ani drugim, ruszyłem dalej.

Fryzura mit jest rodzajem kapelusza o fantastycznych kształtach, sporządzonego z własnych sfilcowanych włosów. Noszą ją zwykle ludzie poważni lub synowie znakomitych osób.

Jako, że żyją wśród niedostępnych bagien i nie mają wielkich potrzeb, hołdują samowystarczalności. Czasem tylko zbliżą się do miasteczka, aby w drodze wymiany nabyć kawałek żelaza na ostrze oszczepu, trochę soli lub koralików, którymi zdobią swe czekoladowoczarne ciała.