Pustynia Korr to obszar znajdujący się na północy Kenii - poniżej jeziora Turkana, mniej więcej pomiędzy dwoma miastami: Isiolo i Marsabit.
...dokończenie z poprzedniej strony.
Do zajmowania się „adopcja na odległość” zaczęłam się przymierzać dopiero dzisiaj. Jest to projekt, którego celem jest zapewnienie miejscowym dzieciom pieniędzy na naukę. Edukacja na poziomie podstawowym jest wprawdzie bezpłatna, wiadomo jednak, że jeśli rodzice nie są w stanie utrzymać rodziny (albo ich po prostu nie ma), dzieciak zamiast do szkoły zostanie posłany do pracy. Istnieją na szczęście ludzie gotowi opłacać edukacje młodych Kenijczykow. Około stu dzieci z Bosco Boys i Kuwindy ma już adopcyjnych rodziców w Polsce, którzy nie tylko pomagają im finansowo, ale też chcą wiedzieć, jak się „potomkowie” sprawują, co u nich słychać itd. – potrzebny jest więc ktoś odpowiedzialny za te kontakty.
Już zaczęłam wiec przekopywać się przez segregatory z korespondencja.
Dzięki temu, że trafiłam tu w czasie wakacji, mogłam spokojnie poznać nieco bliższe i dalsze okolice Bosco Boys. Musze przyznać – i niech będzie to dobra rada dla wszystkich przygotowujących się do podobnej pracy – ze jak dotąd nic mnie tu nie zaskoczyło. O Afryce i o samej Kenii tyle się już nasłuchałam, naczytałam i naoglądałam, że udało mi się uniknąć szoku nawet wówczas, gdy przejeżdżałam przez Kibere, największy slums Afryki (600 tysięcy mieszkańców, jeśli mnie pamięć nie myli).
Mój pobyt zaczął się jednak – nieco paradoksalnie – od wystawnego bankietu w Panafrika, jednym z najlepszych hoteli Nairobi. Było to dość niezwykle doświadczenie. Spotkały się tam dzieci ulicy, osoby prowadzące różnorodne projekty na ich rzecz i sponsorzy. Okazją było zakończenie konkursu na Miss i Mister Exodus – według mnie tak kuriozalnego, jak jego nazwa. Rzecz polega na tym, ze z 60 tysięcy dzieci ulicy wybiera się dwudziestkę, funduje się im kilkutygodniowe seminarium, a na koniec przebiera się je w stroje najlepszych kenijskich projektantów i wypuszcza na wybieg. Sponsorzy maja okazje się pokazać, dzieci najeść, a ludzie z NGOS’ow tylko przeliczają, ile osób możnaby za włożone w te imprezę pieniądze nakarmić, gdyby tylko zamiast w tym hotelu zrobić zakupy w zwykłym sklepie.
Cala sprawa jest dość dyskusyjna, zwłaszcza, jeśli popatrzy się na efekty mizerne efekty konkursu. Dzieci wracają potem do swoich środowisk, a główny cel imprezy –wyrwanie ich z chorobliwego środowiska -raczej nie zostaje osiągnięty. Za ilustracje niech posłuży chłopiec, który wygrał zeszłoroczną edycje konkursu. Jego motto stanowiło hasło „Powiedz „nie” narkotykom”. Chłopak, który przed konkursem był „czysty”, jakiś czas po nim został znaleziony kompletnie odurzony klejem.
W zeszłą niedziele pojechałam z księdzem Henrykiem i Adamem do Nzaikoni, parafii salezjańskiej, oddalonej od Nairobi o jakieś 200 kilometrów. Okolica piękna, wzgórza jak w Zululandzie, bananowce, kawa suszącą się przy drogach, kolorowe stroje miejscowych. Parafia składa się z 20 tzw. subparafii, a pracuje tam tylko jeden ksiądz. Aby wiec zapewnić wszystkim wiernym możliwość uczestniczenia w Mszy przynajmniej raz na miesiąc, musi korzystać on z pomocy kapłanów z zewnątrz. Dzięki temu miałam okazje uczestniczyć z niezwykle barwnych, roztańczonych mszach z takimi śpiewami, ze aż żal było, że nie mam ze sobą dyktafonu. Klimaty panowały tam podobne nieco do tych znanych niektórym z Polesia: jedna część kościoła dla pan, druga dla panów, prawie wszystkie kobiety w chustkach, na tace jajka zamiast pieniędzy, niezwykłe interpretacje prawd wiary (wychodziło to w pytaniach zadawanych księdzu), itp. Po Mszy odwiedziliśmy chorych, zobaczyłam więc kenijski szpital w porze wizyt (tłumy!) i rzeźnię (przez którą wchodziło się do jednego z domów).
W Nairobi zaliczyłam natomiast już wieczorek w polskiej ambasadzie, ozdobionej obrazami Krakowiaków i innymi „narodowymi” gadżetami. Konsumpcje i konwersacje umilały nam nieśmiertelne przeboje Mieczysława Fogga. Muszę przyznać, że było bardzo miło. Z nowych doświadczeń powinnam też wspomnieć o malowaniu Bosco Boys. Przebywa tu obecnie grupa włoskich i francuskich wolontariuszy, specjalistów od robót remontowych, z którymi - w ramach integracji w kręgu UE – pracowałam przez dwa dni.
Na co dzień tutejsi księża, bracia, prenowicjusze (przyszli bracia) i wolontariusze żywią się we wspólnej jadalni. Gotuje dla nas Simon, świetny kucharz i przemiły człowiek. Ostatnio jednak dwa razy gościłam w stołówce dla chłopców, gdzie miałam przyjemność jeść rękami ugali (kasze kukurydziana, podstawę lokalnej kuchni) z warzywami. Przyznam, że rzecz wymaga wprawy (której mi na razie brakuje). I jeszcze, co do jedzenia: ku mojej nieopisanej radości, awokado jest tu tanie jak barszcz!
To tyle na teraz. Zapewniam wszystkich zaniepokojonych, ze jest mi tu bardzo dobrze i dziękuję za wyrazy pamięci, niezależnie od tego, jaka formę one przyjmują.
Małgosia Deja MWDB
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
„Trzeba doceniać to, co robią i dawać im narzędzia do dalszego dążenia naprzód” .
Poinformował o tym dyrektor Biura Prasowego Stolicy Apostolskiej, Matteo Bruni.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).