Listy z Kenii

publikacja 20.05.2006 16:27

Pustynia Korr to obszar znajdujący się na północy Kenii - poniżej jeziora Turkana, mniej więcej pomiędzy dwoma miastami: Isiolo i Marsabit.

Listy z Kenii Hamed Saber / CC 2.0

Ewa Juszczyk


Nairobi 26.07.2005

Witam

Na wstępie bardzo serdecznie wszystkich pozdrawiam. Tutaj w Kenii czas płynie bardzo szybko. Aż mi trudno uwierzyć, że jestem tu już miesiąc. Był to przede wszystkim czas poznawania nowych ludzi, ich życia tutaj w Nairobii i nie tylko.

Ostatni tydzień był szczególnie bogaty w przeżycia z tej racji, że wraz z kilkoma osobami (Fr Henry; Aneta, Adam, – wolontariusze z Polski; Fary – wolontariuszka z USA, Eduardo – wolontariusz z Hiszpani, Fr Isaiah z Wenezueli) spędziłam go na odległej o 600 km od Nairobi pustyni Korr.

Pustynia Korr to obszar znajdujący się na północy Kenii ( poniżej jeziora Turkana, mniej więcej pomiędzy dwoma miastami: Isiolo i Marsabit). Krajobraz jest półpustynny a klimat gorący. Obecnie temperatura dochodzi do 30°C i jak powiedzieli nam nasi nowi przyjaciele z Korr, jest zimno, ponieważ jest zima. Latem (od grudnia do czerwca) jest tam znacznie cieplej ( 30-50°C). Właściwie tak na pierwszy rzut oka wydawałoby się że życie w takich warunkach jest zwyczajnie niemożliwe. A jednak bardzo często na tych dość ubogich w roślinność terenach można spotkać mieszkańców pustyni Korr.

Zamieszkują ten teren dwa plemiona: Samburu i Rendille. Żyją w ciężkich i trudnych do wyobrażenia dla przeciętnego Europejczyka warunkach. Ich domy to tzw MANYATY- czyli małe afrykańskie chatki, zrobione z patyków (konstrukcja) pokrytych skórami zwierząt lub - co się częściej zdarza- kartonami. Zazwyczaj jest tak, ż jedna wioskę tworzy jedna rodzina. Stawiają oni wówczas jedną chatkę obok drugiej i żyją wspólnie tak długo, jak to tylko jest możliwe. Na terenie takiej wioski znajdują się również specjalnie ogrodzone ciernistymi krzakami zagrody dla zwierząt. Zagrody te stanowią schronienie przed złodziejami lub dzikimi zwierzętami. Głównie hoduje się tutaj wielbłądy kozy oraz osły. Mięso i mleko wielbłądzie – to podstawowe menu tamtejszej kuchni. Z tego, co zdążyliśmy się dowiedzieć, to nie wszyscy mają szczęście jeść tutaj regularne posiłki. Na niektórych terenach jedynym pożywieniem przez około 6 m-cy w roku jest właśnie tylko i wyłącznie wielbłądzie mleko. Chociaż często słyszymy o problemie głodu w Afryce nie zawsze łatwo jest nam sobie wyobrazić, jak bardzo jest to poważny problem, obok którego nie powinniśmy przechodzić obojętnie. Każdy, kto tu przyjedzie odczuje z pewnością brak różnych rzeczy, których w swoim kraju ma pod dostatkiem, ale może właśnie dzięki temu łatwiej jest zrozumieć żebrzące o cukierki, o pieniądze, o chleb, o wszystko...dzieci, których tu w Afryce są tysiące. Jak im pomóc ???

Często się zdarza, że tu na pustyni jej mieszkańcy zmuszeni są do przenoszenia swojego dobytku z jednego miejsca na drugie. Spowodowane jest to ograniczoną ilością wody, którą można zaczerpnąć z wyłupanych w ziemi studni, lub studni bardziej nowoczesnych (z ręczną pompą – Aneta nagrała nawet krótki film podczas wyciągania wody ze studni. Jak się okazuje jest to rytuał, któremu towarzyszy odpowiedni śpiew. Mam nadzieje, że uda mi się go przesłać, a jeśli nie, to mam nadzieję, że obejrzymy go wspólnie w Polsce po moim przyjeździe), których jest z kolei bardzo niewiele, a które także oddalone są często kilka kilometrów od miejsca zamieszkania. Wodę w 20- litrowych baniakach noszą kobiety, dzieci lub...osiołki. Kiedyś jadąc na katechezę do jednej z manyat mieliśmy okazje podwieźć 5 kobiet. Były bardzo szczęśliwe i całą drogę śpiewały z tej radości. Muszę przyznać, że było to ciekawe doświadczenie, ponieważ był to dość specyficzny śpiew, w każdym razie zupełnie inny niż ten, który mogę na co dzień usłyszeć np. podczas Mszy tu w Nairobi.

Z tego co zauważyłam to życie tutejszej kobiety nie jest łatwe. Codziennie nosi na plecach 20 litrów wody lub ciężkie kłody drewna, opiekuje się dziećmi i całym dobytkiem. Bardzo ciekawe jest to, że dokładnie co trzy lata rodzi ona nowe dziecko. Na pewno niewiele ludzie ci wiedza o naturalnej metodzie planowania rodziny, żyją jednak w zgodzie ze swoją naturą, w związku z czym rodziny tutaj, pomimo ciężkiej sytuacji materialnej, są bardzo liczne. Życie w zgodzie z naturą jest tutaj czymś oczywistym i normalnym. Nie dziwi tutaj nikogo widok kobiety karmiącej swoje dzieciątko nawet w kościele lub na „ulicy” (sam piasek) z odsłoniętymi piersiami w długiej zakrywającej koniecznie nogi chuście czyli tzw. kandze.

Oczywiście nasza uwagę zwróciły również przepiękne stroje. Szczególnie było to widoczne na niedzielnej Eucharystii. Kościół był pełen mężczyzn i kobiet ubranych w kolorowe KANGI. Można z niej zrobić spódnice, okrycie na głowę. Kobietom kanga służy nie tylko do ozdoby. Służy także jako nosidełko dla małego dziecka, które przy mamie czuje się najlepiej. Codzienny strój stanowią kolorowe ozdoby zrobione z drobnych koralików. Są to również dobrze sprzedające się turystom pamiątki, które można kupić niemal wszędzie i od każdego. Zarówno kobiety jak i mężczyźni noszą je na głowach, w uszach, na szyi, rękach, nogach.

Sytuacja dzieci jest tutaj dość trudna i skomplikowana. Często się zdarza, że biegają sobie po wsi bez jakiegokolwiek ubrania. Te które chodzą do szkoły są ubrane dość skromnie. Inaczej wygląda edukacja przy parafii, gdzie życie ogólnie jest bardziej zorganizowane, a inaczej na terenach oddalonych od kościoła lub miasta.

Wiele dzieci nie uczy się w ogóle, ponieważ rodziców nie stać na opłacenie nauki. Poza tym często zmuszone są do opieki nad młodszym rodzeństwem. Te które zdobywają wykształcenie, często uciekają do większych miast (Marsabit, Isiolo, Nairobi), gdzie czasem uda im sie zdobyć jakąś pracę. Życie skupia się tutaj właściwie wokół wody lub parafii. To właśnie tam najczęściej ludzie ci mogą otrzymać pomoc materialną, medyczną. Mogą także, a może przede wszystkim, liczyć na wsparcie duchowe.

Praca na misji jest bardzo ciekawa, ale i ciężka. Obecnie Salezjanie tu na Korze mają jeden kościół, którego budowa jest zakończona oraz jeden kościół w trakcie budowy, której ukończenie planuje się na grudzień tego roku. Na terenie misji jest budynek, w którym miejscowa ludność może otrzymać pomoc medyczną. Pracują w niej 4 siostry z indyjskiego zgromadzenia. Na terenie parafii znajduje się również przedszkole oraz szkoła podstawowa. Niestety nie ma tam żadnej szkoły średniej lub zawodowej, w związku, z czym większość uczniów opuszcza rodzinne strony, by w mieście kontynuować naukę. Wielu ma nadzieję, że w przyszłości dzieci będą miały możliwość uczenia się w szkole średniej na tym terenie.

Jak już wcześniej wspomniałam Salezjanie budują jeszcze jeden kościół w miejscu oddalonym od misji o ok 10 km. Z tego co mi wiadomo, to na tym terenie mieszkają na razie zaledwie 4 katolickie rodziny. Ks Henryk – obecny dyrektor misji na Korze ma nadzieję, że ewangelizacja znacznie rozwinie życie religijne tejże ludności i że z czasem zwiększy się liczba wiernych. W ewangelizacji bardzo duża rolę odgrywają miejscowi katecheci, których obecnie jest czterech. Prowadzą oni katechezy nie tylko dla dzieci i młodzieży. Każdego dnia jeżdżą do okolicznych wiosek, gdzie „głoszą Dobra Nowinę ubogim”. Sami mieliśmy okazje uczestniczyć w takiej katechezie. Usiedliśmy w cieniu po drzewem. Na początku trochę niepewnie zaczęły zbiegać się dzieci, a następnie kobiety i mężczyźni. Był to czas wspólnej modlitwy oraz rozważania Słowa Bożego. Katecheza wśród tych ludzi ma nieco inny charakter niż np. w Polsce. Bardzo często jest to ewangelizacja od podstaw, mówienie o bardzo oczywistych dla nas prawdach wiary, które, jak się okazuje, nie są jeszcze znane wszystkim. U nas w Polsce to często takie oczywiste, że jest jeden Bóg, że Bóg stał się człowiekiem i że oddał życie za każdego z nas. Tutaj jak się okazuję, to często coś całkiem nowego.

Ewangelizacja to niewątpliwie jedno z najważniejszych zadań Kościoła Katolickiego na tym terenie, ponieważ poza nim jest tu wielu innych głosicieli Dobrej Nowiny zabiegających często gorliwie o nowych wyznawców. Mam tu na myśli różnego rodzaju wyznania i kościoły afrykańskie. Dlatego też Salezjanie pragną otoczyć szczególną troską dzieci, których tu jest bardzo dużo, a które dzięki pracy katechetów, sióstr i księży już dziś niewątpliwie są nowym pokoleniem katolików na tych terenach.

Życie religijne salezjańskiej misji jest dość intensywne. Dorośli i przede wszystkim bardzo wiele dzieci codziennie rano o godz 7.15 przychodzą na Eucharystie. W każdy piątek wieczorem wspólnie odmawiany jest różaniec, podczas którego jest również okazja do spowiedzi. Co tydzień w niedziele o godz 10.00 jest odprawiana Msza Św. ubogacona licznymi śpiewami i tańcami, przez co też jest nieco dłuższa niż u nas w Polsce – trwa ok 2,5 godz. Wieczorem w niedzielę dzieci z okolicznych wiosek schodzą się, by obejrzeć jakiś ciekawy film wyświetlany na ścianie jednego z przykościelnych budynków. Myślę, że ważnym elementem życia tutejszej misji na Korze jest również to, że każdego dnia przed zachodem słońca młodzież schodzi się na boisko, by pograć w football, volayball lub basketball. Grze zawsze towarzyszy bardzo wiele emocji.

W tym czasie naszego pobytu na terenie pustyni Korr doświadczyliśmy także bardzo przykrych sytuacji. Otóż do Korr dotarliśmy we wtorek. Właśnie tego dnia w oddalonym od Korr o ok. 120 km mieście Marsabit dokonano zabójstwa kilku katechetów przebywających chwilowo wraz z jednym księdzem i rodziną katolicką w tym właśnie mieście. Nie wiem, czy do Polski dotarły wiadomości na temat tego wydarzenia. W każdym razie wiadomo nam tyle, że poza tym, że poderżnięto gardła katechetom i rodzicom dziecka, pobito również księdza, który chciał ocalić dziecko. Niestety zostało mu ono odebrane i również zamordowane. W tym samym dniu w Isiolo został zastrzelony biskup tam rezydujący. Dlaczego? Właściwie nie wiadomo. Są to dość jak widać niespokojne tereny. Dowiedzieliśmy się, że zaledwie kilka kilometrów od Marsabit toczy się od niedawna wojna, w której zginęło do tej pory juz około 100 osób. Powodem wojny są zwierzęta, które również morduje się przy tej okazji.

Wszyscy wyczuwaliśmy pewne napięcie w związku z tymi wydarzeniami i chyba trudno się temu dziwić. Kiedy wróciliśmy do Nairobi, okazało się, że wiele osób było szczerze zaniepokojonych naszym losem.

Na tym będę kończyć. Pozdrawiam wszystkich serdecznie i życzę wszystkiego dobrego. J do usłyszenia niebawem.

Ewa Juszczyk

Adam Dziadak MWDB


Nairobi 17.08.2005


Ostatni list hrabiego Barry Kenta.

Hej, hej. Po długiej nieobecności spowodowanej bliżej mi nieznanymi przyczynami znowu zasyłam Wam garść wieści wszelakich z Afryki. Jest to już ostatnia przesyłka, bo jak chyba wiecie w Polsce stawie się w okolicach przyszłego obiadu czwartkowego (19 sierpnia). Trudno mi się było zmusić do napisania czegokolwiek, mając świadomość że niedługo będę mógł opowiedzieć Wam o tym wszystkim na gościnnej polskiej ziemi. Nosząc jednak w pamięci maksymę z lat, gdy dziecięciem byłem - że “wszystko co zagraniczne jest lepszejsze” - JW23 znowu nadaje z Nairobi.

Mieszanka sprzecznych uczuć wypełnia moje myśli, bo z jednej strony cieszę się, że wracam do Was wszystkich – rodziny, przyjaciół, znajomych, a z drugiej mam świadomość, że dobiega końca jedna z najpiękniejszych przygód mojego życia. (tu narrator zaszlochał ciężko nad przemijającym czasem i ogólnie sobie zaszlochał).

No to wstęp i psychoanalizę mamy za sobą. Teraz odpowiem może na filozoficzne pytanie ”gdzie byłem kiedy mnie nie było” tzn. kiedy nie pisałem. Jest to o tyle ważne, że wolontariuszka Gosia, która nieco wcześniej zakończyła swoją afrykańską misje, była proszona o wyjaśnienia “dlaczego Adam wrócił wcześniej i czy jego stan się poprawia”. Przypomina mi się historia, gdy niedługo przed wyjazdem znajomy poinformował mnie uprzejmie, że jak wieść gminna niesie “już od trzech miesięcy siedzę w Etiopii i rodzice bardzo się martwią”. Muszę Was rozczarować – nie licząc kilkudniowej biegunki, lekkiego skręcenia kostki i zbicia dwóch par okularów nie miałem żadnych innych chorób “tropikalnych”. Malaria podobno może się ujawnić po pewnym czasie, ale tak czuje w kościach, że komary latoś były dla mnie łaskawe. Nie to żebym był jakimś strongmanem, bo choć trochę jeździłem po Afryce Wschodniej, w Nairobi, w którym spędziłem zdecydowana większość czasu niebezpieczeństwo zachorowania jest znikome. Ale w przewodniku Pascala czytam na przykład takie rewelacje, że “w Nairobi woda z kranu nie nadaje się do picia(…)Biedniejsi ją przegotowują, a co bardziej zamożni piją tylko butelkowaną”. A my plujemy śmierci w twarz przegotowaną woda z wodociągu, którą codziennie tu pijemy. Smakuje nawet lepiej niż w Warszawie. Oczywiście nie spożywam jej prosto z kranu, ale nawet w Polsce nie miałem tego zwyczaju. Bosco Boys czynią to jednak z “miłą chęcią”.

Rozumiem dobre intencje, które przyświecają autorom wydawnictw z cyklu bądź sterylny jak Michael Jackson i nie daj się zabić poza UE, ale robią one z turystów żałosne niemoty, które na widok muchy chodzącej po jedzeniu nieomal dostają spazmów (czego sam byłem świadkiem). Jasne, że nie można bagatelizować pewnych spraw, ale są tzw. granice niezdrowego rozsądku.

Musze się uderzyć w piersi i wyznać, że część mojego pobytu (ok. 1/11) spędziłem na tzw. turystyce misyjnej. Czy to dużo czy mało? Raczej dużo. Na szczęście moja praca nie ucierpiała na tym zbyt wiele. Starałem się zrobić to w miarę bezkolizyjnie wobec obowiązków, jakie na mnie spoczywały. Jeśli się udawało korzystałem z przerw wakacyjnych w szkole, odwiedzin innych wolontariuszy, czy “służbowych” wyjazdów misjonarzy. Tak jak mi powiedział jeden ze studentów – “wy wazungu to lubicie podróżować”. Trudno jednak usiedzieć w miejscu, gdy dookoła takie miejscówki. W przeciągu tego miesiąca, który przeznaczyłem na włóczęgostwo dosyć sprawnie uporałem się z Kenią, Ugandą i Tanzanią. I o ile ta pierwsza zjeździłem wszerz i wzdłuż, dwa pozostałe kraje raczej wszerz. O poprzednich safari rozwodziłem się obszernie w ostatnim liście tutaj nie chce Wam psuć oczu na czytaniu. A działo się jak to zwykł mówić Jurek Owsiak. Przydarzyło się i pływanie z delfinami, i odwiedziny u polskiego reżysera przygotowującego w baszcie Zanzibarskiego fortu, festiwal filmowy, i spotkanie z ponad siedemdziesięcioletnim Ugandyjczykiem, który w jednej z wiosek łamaną polszczyzną przedstawił nam się jako pan Kozminski i zapytał się “dokąd spierdzielamy”. Była też wizyta w miejscu, gdzie woda wbrew prawom grawitacji płynie pod górę.

dokończenie na następnej stronie...

...dokończenie z poprzedniej strony

Teraz jedynie pozwólcie trochę dłużej o ostatniej tygodniowej wyprawie, która przytrafiła się w lipcu. Część z Was zna ją z listu wolontariuszki Ewy – bratanicy ks. Henryka. Otóż tenże Father Henry Juszczyk, którego nazwisko stanowi nie lada wyzwanie dla lokalnych komentatorów, po 8 latach pracy w Bosco Boys - szkole dla dzieci ze slumsow Nairobi, zmienił miejsce swojej misji na półpustynne Korr. Tylko nie próbujcie tego znaleźć na mapie, bo najwyżej znajdziecie Horr, a to nie to samo. Dość powiedzieć, że jest to miejsce w północno-wschodniej Kenii, jakieś 200 km od jez. Turkana, pomiędzy miastami Marsabit i Isiolo, przy takim wielkim białym kamieniu, jakby się ktoś Was kiedyś pytał. Korr jest ważnym miejscem dla salezjanów w Kenii, gdyż był on faktycznie ich pierwszą placówką misyjną w tymże kraju. Ks. Henryk zaprosił nas (3 wolontariuszy z Polski, 1 z USA i jednego z Indii), abyśmy mu towarzyszyli w przenosinach. Popędziliśmy więc Land Roverem przez piaszczyste drogi pustynnej diecezji Marsabit do wysuszonej słońcem ziemi obiecanej naszemu misjonarzowi.

Po drodze, na której złapaliśmy dwie gumy i ścigaliśmy się ze strusiami (powaga - 80 na budziku, a te skubane tylko się śmieją) osiągnęliśmy upragnione miejsce. Przywitała nas zima, a dokładniej pora deszczowa, a dokładniej to padało w kwietniu, bo pada tam tylko dwa razy w roku, choć niekoniecznie. Było i tak, że przez trzy lata nie było ani kropli deszczu. Zapamiętane z lekcji geografii w szkole podstawowej rzeki okresowe przybrały tu realne kształty wyschniętych, żwirowych koryt. Podobno wystarczy kilka godzin deszczu i zamieniają się w rwące potoki. Hmm, trudno uwierzyć, ale taka prawda. Mimo, że to pustynia, wodę można znaleźć tam nawet kilka metrów pod ziemia. Przy wydrążonych w skalistym podłożu przez rząd i organizacje humanitarne studniach koncentruje się poranne życie tubylców.. To tutaj można spotkać okolicznych mieszkańców pojących swoje stada owiec, kóz i wielbłądów.

“ - Prawdziwa Afryka” - że zacytuję ks. Rafałko z kultowego dziś filmu “Kikomeko” – czyli o słoniu, który jeździł koleją. Ludzie poubierani, a raczej powinienem powiedzieć porozbierani, w tradycyjne stroje topless z kocykami masajskimi “shuka” i mnóstwem kolorowych koralików; piątka kompletnie nagich mężczyzn podających sobie wiaderka z woda w huczącej od ich rytmicznego śpiewu studni. To jest Afryka Sienkiewicza Henryka.

Ludzie ci nie są bynajmniej Masajami, choć od nich to chyba zaczerpnęli kulturę (aczkolwiek nie jestem pewny). Samburu i Rendile, bo o tych plemionach mowa mają niemalże identyczne zwyczaje i kompletnie różne języki. Wielu z nich nie zna nawet powszechnego w Kenii kiswahili, dlatego Msze są tłumaczone symultanicznie na ich narzecza przez miejscowych katechetów.

Niestety musze już kończyć bo zbliża się pora wyjazdu. Za bardzo odwlekałem pisanie tego listu i teraz trzeba zabierać zabawki i przenosić się na swoje podwórko. Chciałbym Wam podziękować za wsparcie i życzliwość. Czasami dopiero na odległość można się przekonać ile dobrej energii siedzi w ludziach. Po niektórych nawet się nie spodziewałem. Po prostu fantazja.

Wyjeżdżając do Afryki trochę się obawiałem, nawet więcej niż trochę. Teraz już wiem, że pan Bóg miał dla mnie całkiem atrakcyjny plan. Bo On już taki jest, że Jego plany, choć niezrozumiałe dla nas są z definicji dobre. Czasem może o tym dowiemy się dopiero na tamtym świecie. Wiem, że wielu z Was nie wierzy w Boga, ale ja jestem pewien, że On wierzy w nas. Być może niektórzy z Was pomyślą, że mi odbiło i może będą blisko prawdy. Wiara jest dla pozytywnie szurniętych.

JW23 zakończył swoją misje i “zbliża się w pokorze i niskości swej”.

Adam Dziadak MWDB

Adam Dziadak MWDB


NAIROBI 10.09.2004


Praised be Jesus Christ.

Pozdrawiam Was z Bosco Boys Town w Nairobi.

Znalazłem chwilkę czasu, aby podzielić się z Wami bardziej osobistymi refleksjami. Mam tu, bowiem wspaniałą możliwość korzystania z komputera każdego dnia i choć dostęp jest przez modem to kilka minut dziennie zawsze mogę poświęcić na wysłanie jakiegoś maila (obecnie gł. w sprawach natury praktycznej niż opisowej). Napisałem już, co prawda jeden list do znajomych, których znalazłem w książce adresowej, ale chciałbym również specjalnie dla wszystkich ludzi związanych z wolontariatem misyjnym przekazać kilka wiadomości z pierwszych tygodni pracy na "czarnym lądzie". Piszę ogólnego, maila, gdyż nie znam wszystkich adresów, ale wiem że w SOM -ie są osoby, które go już właściwie rozdystrybuują.

Pierwsze dni są jak nieustająca lekcja nowej rzeczywistości. Zostałem tu bardzo dobrze przyjęty.

W ogóle zarówno pracujący tu Salezjanie, jak i miejscowi uczniowie są dla mnie bardzo sympatyczni i służą pomocą, jeśli tylko jej potrzebuję. Bardziej odczułem jednak szok językowy, niż kulturowy. Człowiek się uczy już ok. 10 lat, a rzucony na głęboką wodę zapomina języka w gębie. Podejrzewam, że pewna blokada w mówieniu wynika z mojej nieśmiałości, a co za tym idzie trudności w nawiązaniu pierwszego kontaktu. Trudno też czasem przebić się przez obco brzmiący akcent. Próbuję się przełamać, ale czasem jest ciężko. Przychodzą chwile zwątpienia, ale myślę, że są one naturalnym i niezbędnym elementem posługi każdego wolontariusza. Ja staram się wszystkie moje niedoskonałości i drobne cierpienia duszy ofiarować Bogu. Często modlę się do Ducha Świętego, aby pomógł mi przezwyciężyć wszelkie słabości, abym moją prace mógł wykonywać jak najowocniej.

Z chłopakami ze szkoły zawsze znajduję czas żeby pogadać. W rozmowie z nimi nie wstydzę się potknięć gramatycznych. Częścią mojej obecności tutaj jest, bowiem asystencja. Dlatego towarzyszę im, gdy sprzątają, grają w piłkę, modlą się, czy oglądają wieczorne wiadomości. Czasami w myśl zasady salezjańskiego systemu prewencyjnego, ale częściej po prostu staram się być wśród nich i lepiej ich poznać. Jest to chwilami męczące, gdy człowiek chciałby się zdrzemnąć , znaleźć czas dla siebie, ale wiem, że nie tędy droga. Dzielę, więc czas między przygotowywaniem się do lekcji i szlifowaniem języka w rozmowach z chłopakami. Śpię po 6 godzin dziennie, ale więcej nie potrzeba. W Polsce sypiałem dłużej, ale tutaj nie chcę tracić czasu. Zawsze mogę poświęcić te dodatkowe godziny, aby np. napisać taki dłuższy list jak ten.

W poniedziałek zacząłem prowadzić mój pierwszy kurs. Uczę Excela dwójkę studentów. Nie jest to zbyt trudne, gdyż mam dosyć dobrze opracowane lekcje z ćwiczeniami. Choć bywa, że brakuje słów, aby w jasny sposób coś wytłumaczyć, to widzę, że nie mają oni problemów z przyswajaniem tej wiedzy.

Ogólnie moja praca polega na prowadzeniu kursów komputerowych dla ludzi spoza szkoły. Są one płatne i obejmują obsługę takich pakietów, jak Windows, Ms Office z nieużywanym u nas praktycznie Publisherem, Photoshop i Keyboarding, czyli nauka szybkiego pisania na klawiaturze. Lekcje do tych pakietów są lepiej lub gorzej przygotowane, ale nie wszystkie, więc trzeba też zaplanować niektóre sylabusy. Zakres materiału jest dosyć szeroki i jeden pakiet obejmuje ok. 20 godzin lekcyjnych. Dodatkowo do moich obowiązków należy również doprowadzenie do stanu używalności komputerów, które w znakomitej większości mają większe lub mniejsze usterki. Mamy, bowiem dwie sale: w jednej jest ok. 18 komputerów, które DBBT dostało kiedyś jako wsparcie i 11 w drugiej. Ta jedenastka jest nowsza i byłaby w porządku, gdyby ktoś nie zainfekował wirusem całej sieci. Teraz z tymi starszymi są problemy związane głownie z hardwardem, a z tymi nowszymi z softwarem. Niektórych rzeczy uczę się praktycznie na bieżąco - dzisiaj np. wymieniłem stacje dysków i z dwóch starych sprzętów złożyłem swojego pierwszego PCeta, a najlepsze jest to, że działa. Dużo czasu zajmuje mi sprawdzanie tych wszystkich komputerów i czasami nie wiem, za co się zabrać, czy bardziej za przygotowywanie się do przyszłych lekcji, czy za reperowanie maszynerii. Muszę jednak to jakoś pogodzić. Chciałbym jak najszybciej uruchomić jak najwięcej komputerów, aby rozpocząć kursy wieczorowe z chłopakami. Poprzedni wolontariusz uczył ich, bowiem podstaw obsługi programów, gdy mieli czas wolny od innych zajęć. Pytają się, kiedy zacznę lekcje z nimi i trudno im wytłumaczyć, że to nie takie proste naprawić cały ten inwentarz. Czasami jestem na siebie zły, że być może czegoś nie wiem, ale staram się na bieżąco kontaktować z "krajowymi ekspertami" (pozdro i wielkie dzięki dla Marka). Ale jak to mówią w kiswahili "pole pole' – powoli, powoli z Bożą pomocą mam nadzieję dać sobie radę. Niestety w tych sprawach nie mam praktycznie żadnego wsparcia na miejscu. Dziewczyny - jedna nauczycielka i jedna miejscowa wolontariuszka, które razem ze mną uczą praktycznie nie maja wystarczającej wiedzy, aby cokolwiek naprawić. Pomogły mi jednak bardzo w przygotowaniach do lekcji. Człowiek, który miał reperować sprzęt ograniczył się do zostawienia karteczek z nazwą wadliwej lub brakującej części i to czasem niedokładnie.

Dużą pomocą okazało się również spotkanie z Izabelą - wolontariuszką z krakowskiego Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego, która pracuje w Nzajkoni, kawałek drogi od Nairobi. W ogóle to żałuję, ze będąc w Polsce nic nie wiedziałem o kimś, kto robił praktycznie to, co ja miałem robić w DBBT. Brak szerszej wymiany informacji pomiędzy krakowskim i warszawskim wolontariatem uważam za dużą słabość, która powinna być w przyszłości wyeliminowana. Iza opowiedziała mi sporo o swej pracy tutaj i poradziła w wielu sprawach. Charakter jej pracy różni się jednak trochę od mojego, gdyż uczy ona w szkole bez internatu i popołudnia mogła przeznaczać na solidne przygotowywania się do lekcji. Ja mam praktycznie cały dzień zagospodarowany według schematu, który mi jak najbardziej odpowiada, choć czasem sprawia, że brakuje czasu. W następnym liście opiszę Wam dokładniej mój plan dnia.

Wiem, że rozpisałem się na tematy o charakterze techniczno-praktycznym. Wybaczcie. To jednak obecnie najbardziej zaprząta mój umysł. Nie zapominam jednak o modlitwie, bez niej nie dałbym sobie rady. Wspominam również o Was, gdy odmawiam różaniec, czy to po polsku, czy po angielsku, czy w kiswahili. W tym ostatnim języku znam, co prawda tylko "Zdrowaś Mario", ale i tak nauka modlitwy z oczywistych względów przychodzi najszybciej i myślę, że już wkrótce będę w stanie zapamiętać słowa "Ojcze Nasz".

Najbardziej nostalgiczny nastrój dopadł mnie w Resurection Garden, gdzie w niedzielę zabrał mnie i kilku chłopaków ks. Jan. Miejsce to skojarzyło mi się z Licheniem i okolicą tamtejszej Golgoty, z tym, że mniej jest tu tej sztuczności, która może trochę razić. Jest to pięknie położony park, ze ścieżkami, krocząc, którymi mija się płaskorzeźby przedstawiające stacje drogi krzyżowej i inne wydarzenia biblijne. Są tu również wygrawerowane słowa modlitwy "Ojcze nasz" w prawie wszystkich językach narodowych i narzeczach lokalnych plemion kenijskich, których jest od 40 do 52 (różnie chłopaki podają). Spacerując i modląc się moje myśli krążyły wokół naszych spotkań na Korowodu 20, gdzie też spotykaliśmy się, by w skromnym gronie pomodlić się za misje i naszych wolontariuszy. Naprawdę to były piękne chwile.

Nie sposób wszystkiego opisać w jednym liście. Postaram się jednak jeszcze coś w najbliższej przyszłości przesłać. Poprzez pisanie mogę, bowiem uporządkować moje myśli i mam nadzieję, że będzie to jakaś forma pomocy dla tych, którzy się wybierają na misje, by swoim życiem głosić Dobra Nowinę. Ducha nie gaście. Pozdrawiam

Adam Dziadak MWDB
___________
"Weź udział w trudach i przeciwnościach, jako dobry żołnierz Jezusa Chrystusa"

Adam Dziadak MWDB

Dużo czasu zajmuje mi sprawdzanie tych wszystkich komputerów i czasami nie wiem, za co się zabrać, czy bardziej za przygotowywanie się do przyszłych lekcji, czy za reperowanie maszynerii. Muszę jednak to jakoś pogodzić. Chciałbym jak najszybciej uruchomić jak najwięcej komputerów, aby rozpocząć kursy wieczorowe z chłopakami. Poprzedni wolontariusz uczył ich, bowiem podstaw obsługi programów, gdy mieli czas wolny od innych zajęć. Pytają się, kiedy zacznę lekcje z nimi i trudno im wytłumaczyć, że to nie takie proste naprawić cały ten inwentarz. Czasami jestem na siebie zły, że być może czegoś nie wiem, ale staram się na bieżąco kontaktować z "krajowymi ekspertami" (pozdro i wielkie dzięki dla Marka). Ale jak to mówią w kiswahili "pole pole' – powoli, powoli z Bożą pomocą mam nadzieję dać sobie radę. Niestety w tych sprawach nie mam praktycznie żadnego wsparcia na miejscu. Dziewczyny - jedna nauczycielka i jedna miejscowa wolontariuszka, które razem ze mną uczą praktycznie nie maja wystarczającej wiedzy, aby cokolwiek naprawić. Pomogły mi jednak bardzo w przygotowaniach do lekcji. Człowiek, który miał reperować sprzęt ograniczył się do zostawienia karteczek z nazwą wadliwej lub brakującej części i to czasem niedokładnie.

Dużą pomocą okazało się również spotkanie z Izabelą - wolontariuszką z krakowskiego Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego, która pracuje w Nzajkoni, kawałek drogi od Nairobi. W ogóle to żałuję, ze będąc w Polsce nic nie wiedziałem o kimś, kto robił praktycznie to, co ja miałem robić w DBBT. Brak szerszej wymiany informacji pomiędzy krakowskim i warszawskim wolontariatem uważam za dużą słabość, która powinna być w przyszłości wyeliminowana. Iza opowiedziała mi sporo o swej pracy tutaj i poradziła w wielu sprawach. Charakter jej pracy różni się jednak trochę od mojego, gdyż uczy ona w szkole bez internatu i popołudnia mogła przeznaczać na solidne przygotowywania się do lekcji. Ja mam praktycznie cały dzień zagospodarowany według schematu, który mi jak najbardziej odpowiada, choć czasem sprawia, że brakuje czasu. W następnym liście opiszę Wam dokładniej mój plan dnia.

Wiem, że rozpisałem się na tematy o charakterze techniczno-praktycznym. Wybaczcie. To jednak obecnie najbardziej zaprząta mój umysł. Nie zapominam jednak o modlitwie, bez niej nie dałbym sobie rady. Wspominam również o Was, gdy odmawiam różaniec, czy to po polsku, czy po angielsku, czy w kiswahili. W tym ostatnim języku znam, co prawda tylko "Zdrowaś Mario", ale i tak nauka modlitwy z oczywistych względów przychodzi najszybciej i myślę, że już wkrótce będę w stanie zapamiętać słowa "Ojcze Nasz".

Najbardziej nostalgiczny nastrój dopadł mnie w Resurection Garden, gdzie w niedzielę zabrał mnie i kilku chłopaków ks. Jan. Miejsce to skojarzyło mi się z Licheniem i okolicą tamtejszej Golgoty, z tym, że mniej jest tu tej sztuczności, która może trochę razić. Jest to pięknie położony park, ze ścieżkami, krocząc, którymi mija się płaskorzeźby przedstawiające stacje drogi krzyżowej i inne wydarzenia biblijne. Są tu również wygrawerowane słowa modlitwy "Ojcze nasz" w prawie wszystkich językach narodowych i narzeczach lokalnych plemion kenijskich, których jest od 40 do 52 (różnie chłopaki podają). Spacerując i modląc się moje myśli krążyły wokół naszych spotkań na Korowodu 20, gdzie też spotykaliśmy się, by w skromnym gronie pomodlić się za misje i naszych wolontariuszy. Naprawdę to były piękne chwile.

Nie sposób wszystkiego opisać w jednym liście. Postaram się jednak jeszcze coś w najbliższej przyszłości przesłać. Poprzez pisanie mogę, bowiem uporządkować moje myśli i mam nadzieję, że będzie to jakaś forma pomocy dla tych, którzy się wybierają na misje, by swoim życiem głosić Dobra Nowinę. Ducha nie gaście. Pozdrawiam

Adam Dziadak MWDB
____________
"Weź udział w trudach i przeciwnościach, jako dobry żołnierz Jezusa Chrystusa"

Adam Dziadak MWDB


NAIROBI 23 wrzesień 2004

Habari !

Właśnie minął pierwszy miesiąc mojego pobytu w Kenii, dlatego jak to zwykł mówić po zaledwie 10 min. meczu, klasyk relacji piłkarskich Dariusz Szpakowski - "czas na pierwsze podsumowania".
Czas upływa tu w szybkim tempie. Może spowodowane jest to większą siłą odśrodkową w okolicach równika. Nie wiem. Nigdy nie byłem mocny z fizyki.

Praktycznie każdą godzinę mam tu zaplanowaną według pewnego schematu.
O 6.00 poranne modlitwy. Odmawiamy wspólnie brewiarz oczywiście po angielsku. Nie jestem w stanie wszystkiego zrozumieć, ale nie jest najgorzej. Nawet w języku polskim ta modlitwa nigdy nie była dla mnie prosta, ale choć jej "szybki" charakter nie pozwala na skupienie uwagi na każdym wersie i kontemplacje słowa, to zawsze jakieś strofy zapadają w pamięć i pomagają nam wyrazić naszą tęsknotę do Stwórcy. Po brewiarzu jest trochę czasu na medytacje i lekturę książek, które można znaleźć w Kościele. Ja obecnie czytam gł. dwie pozycje: Thomasa a Kempis "The imitation of Christ" („O naśladowaniu Chrystusa”) oraz broszurę o asystencji salezjańskiej i systemie prewencyjnym. Pierwsza zawiera niedługie rozważania na temat zagadnień, przed którymi staje nie tylko każdy chrześcijanin, ale również każdy człowiek, który odważy się zadać pytanie o swoje miejsce w świecie. Odpowiedzi na nie, udzielane są jednak przez pryzmat głębokiej i świadomej wiary oraz niezwykłej mądrości, jaką posiadał ten żyjący ponad 600 lat temu mnich. Szczególnie trafił do mnie rozdział zatytułowany "Of bearing the defects of others". Proste słowa o potrzebie przebaczania sobie nawzajem własnych słabości. Jakże często ulęgając emocjom nie potrafimy znieść niedoskonałości bliźniego. Często ucząc zdarza mi się, na szczęście tylko w myślach, wpaść w furię, gdy student po kilku odbytych już kursach nie potrafi nawet zapisać pliku na dyskietce. Jednak "stan podgorączkowy" szybko mija, gdy oczami wyobraźni widzę siebie zmagającego się z moimi trudnościami językowymi i innymi słabościami. Thomas a Kempis w swoich wydawałoby się banalnych radach pomaga nam zaakceptować i pokochać drugiego człowieka bez względu na jego umiejętności i atrakcyjność osobowości, a zarazem zaakceptować samego siebie z wszystkimi dobrymi i słabymi stronami. Bóg przecież jak każdy dobry ojciec kocha nas takimi, jakimi jesteśmy. I my tą miłość powinniśmy dzielić również wobec siebie wybaczając sobie nawzajem nasze niedoskonałości i słabości. Te rozważania są dla mnie, jako wolontariusza niezwykle aktualne, kiedy muszę przełamać swoją nieśmiałość i trudności w komunikacji międzyludzkiej, aby dotrzeć do każdego z tych kilkudziesięciu chłopaków z innego kręgu kulturowego i językowego. Kiedy muszę zaakceptować ich często odmienny punkt widzenia, który nam Europejczykom może wydać się zupełnie chybiony, jeśli nie postawimy się w sytuacji tych ludzi.

Druga z ww. pozycji, pomaga mi zgłębić trudną dla mnie sztukę bycia zarazem przyjacielem i wychowawcą, który ma zapobiegać złu i dawać swoim życiem dobry przykład. Nie wiem jeszcze do końca jak to pogodzić ze sobą i czasem czuję się trochę dziwnie, kiedy muszę kontrolować chłopaków czy właściwie wypełniają obowiązki. Jest to dosyć niewdzięczna rola, kiedy musisz kontrolować czy dobrze sprzątają szkołę, czy wstali na czas i czy mają porządek w pokojach. Ciągle się jednak uczę, jak być z nimi, ale zarazem przed nimi. Jeśli ma to im pomóc w przyszłej, samodzielnej egzystencji w ramach społeczeństwa, należy dać im jakieś, czasem wymagające wysiłku wskazówki, których dotychczasowe życie ich pozbawiło. Tylko tak mogą stać się odpowiedzialnymi obywatelami swojego państwa i stopniowo zmieniać jego oblicze. Wiem, że moje wysiłki mają być może minimalne znaczenie, ale staram się mimo wszystko te role wypełniać solidnie.

Po lekturze następuje codzienna, rozśpiewana Msza św., potem śniadanie. O 8.30 idę do klasy. Tu przygotowuję się do zajęć i prowadzę lekcje, na razie w wymiarze jedynie dwóch godzin dziennie. Do niedawna sprawdzałem też komputery i naprawiałem co było w mojej mocy lub też pomagałem człowiekowi z zewnątrz, który ostatecznie pojawił się by uruchomić całą tę manufakturę. Całe szczęście, że nie musiałem tego robić sam bo raczej nie dałbym sobie rady. Muhamed, bo tak mu na imię było, męczył się nad tym wszystkim jakieś 2 tygodnie. Ostatecznie okazało się, że niektóre komputery przy najszczerszych chęciach nie były w stanie rozpocząć życia na nowo, więc udało nam się jedynie wyjąc sprawne jeszcze części i trzeba było zmniejszyć globalną ilość maszyn w klasach. Ostatecznie dzisiaj sprzęt w całości, lepiej lub gorzej nadaje się do pracy. Mam więc nadzieję, że praktycznie na dniach rozpocznę wieczorne lekcje dla chłopaków z Don Bosco Boys Town. Ale to już nie zależy tylko ode mnie. Jak do tej pory udało mi się poprowadzić kurs Excela dla dwójki studentów spoza szkoły. Mimo pewnych trudności, gł. natury językowej, nie było najgorzej. Jutro zaczynam 16 godzinny kurs Publishera, którego obsługi musiałem się tutaj nauczyć od podstaw. Nie jest trudny, ale trzeba poświęcić trochę czasu żeby móc przekazać świeżo zdobytą wiedzę w miarę klarowny sposób.

Ogólnie system zajęć komputerowych wygląda następująco. Rano szkoła prowadzi płatne kursy dla ludzi z zewnątrz, co stanowi jedno ze źródeł jej utrzymania. Jednak obecnie mamy martwy sezon. Pojawiają się tylko jednostki. Może to I lepiej na początek. Można było wykorzystać ten czas na naprawę komputerów i połączenie ich w sieć lokalną. Z tego, co zdążyłem się zorientować największe oblężenie kursów spodziewane jest dopiero na początku przyszłego roku, bowiem wiele ludzi po miesięcznej przerwie wakacyjnej przypadającej na grudzień, decyduje się na kontynuację nauki lub rozpoczęcie szkoleń, np. takich jak nasze. Ogólnie program jest bogatszy niż na podobnych warsztatach, które były na naszym wydziale. Przypada też na nie więcej godzin lekcyjnych. Oprócz tych kursów, powiedzmy komercyjnych, przewidziane są również zajęcia dla chłopaków ze szkoły. Mają się one odbywać wieczorami, kiedy studenci mają trochę wolnego czasu. Jest ich tutaj stu kilkudziesięciu, z czego połowa kończy szkołę w listopadzie. Dlatego też będzie to tylko podstawowa wiedza z zakresu obsługi komputerów, Windows'a i Office’a, żeby wszyscy mogli zdążyć.

Dokończenie na następnej stronie...

...dokończenie z poprzedniej strony.

Większość mojego czasu poświęcam na pogłębianie wiedzy z zakresu pakietów Office w języku angielskim. Codziennie też po zajęciach wszyscy idą na boisko, gdzie przez godzinę grają w siatkówkę, piłkę nożną i koszykówkę. Ja też grałem, ale podczas jednego z meczów naciągnąłem sobie chyba ścięgno w prawej stopie i już prawie od dwóch tygodni czuję lekki ból przy gwałtownym ruchu. Teraz, więc chodzę żeby pogadać z chłopakami. Z gier wracam po 18.15.

Słońce praktycznie niezmiennie wschodzi tu w okolicach 6.00 (rano oczywiście) i zachodzi ok.19.00. Tak więc w ciągu tygodnia praktycznie nie wychodzę nigdzie poza mury szkoły. Chyba, że trafi się jakiś wyjazd czy to do ambasady czy do Bosco Boys Kuwinda, ale to bardzo rzadko.

Nairobii to dziwne miasto. Nawet jadąc samochodem po zmroku możesz być napadnięty przez złodziei z bronią palna i białą. Najbardziej niebezpiecznie jest w okolicach lasu. Ks. Henryk opowiadał, że ostatnimi dniami kilka razy jacyś ludzie próbowali włamać się do szkoły Bosco Boys w Kuwindzie. Gdy zostali nakryci zaczęli strzelać. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Gosia Deja mówiła, że była wtedy poza szkołą i nic nie słyszała. Jak ich ostatnio odwiedziliśmy z ks. Janem to już mieli jakiś sześciu ochroniarzy uzbrojonych w kałachy. Ogólnie nasza szkoła mieści się w bezpiecznej okolicy, choć i tak dozorca spuszcza na noc 8 psów, które raczej nie są dobrze ułożone sądząc z odgłosów dochodzących zza okna w nocy. Kuwinda znajduje się w okolicy lasu I stąd te problemy. Przez pierwsze 2 tygodnie naszego pobytu w Kenii przebywała tu również szóstka wolontariuszy z Włoch i dwóch z Francji. Na jednym ze spacerów jeden z tych Francuzów został napadnięty przez jakichś nożowników i musiał wracać w samych gatkach do domu. Zabrali mu aparat, zegarek, ubranie (z wyjątkiem wspomnianej bielizny osobistej), łańcuszek i nawet kapelusik. Dlatego też w ciągu tygodnia nigdzie się nie ruszam. Przez to czuję się tu trochę jak w Europie, spokój, bezpieczeństwo, porządek i nawet klimat podobny. Chociaż słyszałem, że teraz w Polsce zaczynają się już niskie temperatury, tutaj jest umiarkowanie ciepło. Od początku padało może ze dwa razy i to lekko. Ziemia jest totalnie jak na Marsie ( tzn. taka czerwona, bo chyba na Marsie nie ma ziemi - ale ja nie byłem mocny z fizyki). Aż dziwne, że tu jeszcze cokolwiek rośnie. Poranki są chłodne, ale to ok.18 stopni, więc można nawet z klapka uderzać. Potem w ciągu dnia przypieka słonko, ale ja głównie jestem wtedy w klasie. Wieczory są już łagodne, bez silnego słońca. Zresztą ogólnie temperatury nie są zabójcze. Gościliśmy tu kilku ludzi z Kakumy - największego obozu dla uchodźców w Kenii i mówili oni, że jeżeli chce się poznać naprawdę trudne warunki w Afryce, to trzeba przyjechać do nich. Jest to region pustynny z wszędobylskim pyłem i dokuczającym upałem. A w Nairobii polska pogoda czerwcowa. Chociaż mówią, że to najzimniejszy region w kraju. Spotkałem nawet człowieka z Tanzanii, który mówił, że w Nairobii za zimno dla niego. Ale czego tu wymagać, skoro nikt z nich nie widział nawet śniegu, a o nartach można z nimi rozmawiać jak z ze ślepym o kolorach. Gdyby nie widzieli w telewizji nie wytłumaczyłbym, co i jak.

Tak, więc wracając do tematu, który mi się jakoś dzisiaj kupy nie trzyma, wychodzę tylko w niedzielę. Jak już pisałem w pierwszym liście byłem w parku safarii w okolicach Nairobii ( strasznie zdzierają z Muzungu - czyli białych - ok 25 USD za bilet). Zrobiłem tę rundkę spacerową w okolicach szkoły (niektórzy mają tu naprawdę wypasione wille, inni jakieś stragany w stylu - znajdź deskę i przybij). Byłem też z częścią chłopaków w okolicznych Ngong Hills (niewielki przedsmak przed Mount Kenia).

Początkowo księża nie byli zachwyceni tym pomysłem, bo w tamtych okolicach znaleźli ostatnio jakiegoś zakłutego nożem nieszczęśnika, ale chłopaki powiedzieli, że luz, no i w końcu udało się uzyskać "błogosławieństwo" moich opiekunów. Ładny widok, chociaż górki nie za wysokie.
Ostatnią niedzielę spędziłem w obstawie Petera i Gabriela (nie mylić z Peterem Gabrielem muzykiem) w City Center. Gabriel nie pozwolił mi nosić plecaka z aparatem, lecz sam całą drogę trzymał go na brzuchu, asekurując dodatkowo skrzyżowanymi rękoma. Powiedział, że kieszonkowcy w Nairobi nalezą do ścisłej światowej czołówki. I choć często dochodzi nawet do linczu złapanego złodzieja, jest to dosyć częsty proceder. A jeśli chodzi o samosąd, to gdybyście kiedykolwiek przejeżdżając przez Kenie spowodowali jakiś wypadek z ofiarami w nieciekawym, że tak powiem stanie, nie zatrzymujcie się żeby sprawdzić, co i jak, tylko zgłoście się od razu na policje. Tutaj ludzie poddają się emocjom i karę wymierzają natychmiastowo, czesto najcięższego kalibru. Jeśli zaś chodzi o towarzyszy moich eskapad, to zawsze rzucam hasło, do jakiś chłopaków, których już lepiej znam, że gdzieś się wybieram i jeśli nie maja w planach niczego innego - a oprócz spaceru, odwiedzin znajomych, czy posiadówki na murku nie maja jakiś szczególnych pomysłów na niedziele - ruszamy w teren.
Ja zapewniam transport, napoje z Coca-cola Company i towarzystwo na europejskim poziomie.
Stolica Kenii zgodnie z przewidywaniami nie zachwyciła, ale samo centrum nie było najgorsze. Przypominało mi trochę australijskie miasta, oczywiście w odpowiedniej skali jeśli chodzi o czystość i ład architektoniczny. Kilka umiarkowanie wysokich "drapaczy chmur", dosyć ładny park w centrum, parlament z pięknym ogrodem, który można podziwiać tylko zza płotu, pole golfowe i bardzo ładny kościół, nomen omen salezjański, to najmocniejsze punkty miasta. Szkoda tylko, że tak brudno na ulicach. No i ta atmosfera egzotyki.

W tym liście już nie dam rady napisać o tutejszych ludziach, ich problemach, radościach i podejściu do życia, ale jak znajdę czas w niedalekiej przyszłości napisze coś więcej w tym temacie, Może też dodam coś o swoich odczuciach na tej "czerwonej planecie". Na razie to tyle ode mnie. Dzięki za pamięć i maile. Cieszę się, że w większości u Was nie najgorzej ( z wyjątkiem sytuacji na rynku pracy, przegranej naszej jedenastki z Angolami, lekkiego spalenia ciasta przez Arka M.).
Pozdrawiam wszystkich i pamiętam w modlitwie, której tutaj nie brakuje, czy to w kiswahili czy w mowie Brytów, czy też w polskiem narzeczu. Duża buźka.

ADAM DZIADAK MWDB
na czarnym lądzie

Małgosia Deja MWDB


Nairobi 07.09.2004


Kochani.

Tak więc 19 sierpnia dotarłam do Kenii. Przez najbliższy rok będę pracować jako wolontariuszka w Bosco Boys, szkole z internatem prowadzonej przez salezjanów w jednym z najsłynniejszych przedmieść Nairobi – Karen. Adam Dzidak, z którym tu przyjechałam, trafił do oddalonego o kilka kilometrów Bosco Town.Bosco Boys istnieje, juz kilkanaście lat i stale się rozwija. Obecnie uczy się tu ponad stu chłopców, z których większość mieszka na terenie ośrodka. Są to byli „chłopcy ulicy” – dzieciaki, które doświadczyły w swoim życiu już prawie wszystkiego. Alkohol, narkotyki, śmierć rodziców i rodzeństwa, wyrzucenie z domu, niewyobrażalna dla Europejczyka bieda to dla wielu z nich zupełnie zwykle wspomnienia. W Bosco Boys mają szansę nie tylko uczyć się i zapomnieć o głodzie, ale też przygotować się do samodzielnego, dorosłego życia.Na razie mamy tu wakacje, mam, więc czas, by powoli wszystko poznawać i wdrażać się do moich obowiązków. Przede wszystkim będę uczyć języka angielskiego w tutejszej szkole. Wstępnie przydzielono mi klasę czwarta i piątą – wyjdzie z tego jakieś pół polskiego etatu nauczycielskiego (angielski to jeden z najważniejszych przedmiotów i w tych klasach jest uczony w wymiarze około pięciu godzin lekcyjnych). Poza tym będę prowadzić popołudniowe zajęcia w pobliskim slumsie Kuwinda. Zostałam obdarzona też odpowiedzialnością za projekt „Adopcja na odległość”, a z miłości do książek chciałabym też ożywić nieco tutejszą bibliotekę (bo serce mi się kraje gdy widzę regały pełne książek, zamknięte na cztery spusty i pokrywające się kurzem).

O pracy w szkole nie mogę na razie wiele napisać (zaczynam ją dopiero w poniedziałek), natomiast o Kuwindzie – owszem.

Kuwinda to slums oddalony o 15 minut drogi od Bosco Boys, zamieszkany przez kilka tysięcy ludzi. Jest wiec mały, ale dość reprezentatywny. Domy zbudowane są tam z tego, co uda się znaleźć (po naszemu: „załatwić”) budowniczym, czyli w większości z blachy i tektury. Uliczki są wąskie, a ponieważ życie toczy się w dużej mierze na zewnątrz, gdy się nimi idzie, nietrudno wpaść na któregoś z mieszkańców, na garnek pełen frytek, naprawiany właśnie rower albo na maszynę do szycia z zakładu krawieckiego. Przy głównej drodze do Kuwindy znajduje się spore śmietnisko, na którym zgodnie pasą się kozy, szukają ziarna kury i bawią się dzieci.

A jednak Kuwinde bardzo, łatwo polubić – tak jak ksiądz Henryk, salezjanin z Polski, administrator Bosco Boys i mój nowy szef.

Dzięki jego staraniom został zbudowany w slumsie kościół i szkoła, jedyne ostoje kultury, na jakie się tutaj dotąd natknęłam. O ile kościół przypomina te spotykane w Polsce, o tyle szkoła mogłaby zaskoczyć wiele osób. Składają się na nią dwie małe klasy i „zaplecze” o powierzchni około jednego metra kwadratowego. W klasach stoją jakieś krzesła i ławki, wisi tablica, ale i tak ma się wrażenie, że jest to typowa szkoła w głębokim afrykańskim buszu. W ostatnim tygodniu miałam przyjemność prowadzić tam zajęcia dla dzieciaków z tutejszego kółka misyjnego. Przychodzi okolo 15 – 20 osób, głównie chłopców, w wieku 7 – 14 lat. Grupa jest wiec dosyć zróżnicowana, ale kłopot sprawia mi przede wszystkim język. Zajęcia prowadzę po angielsku, którego żadne nie używa w domu, a część prawie w ogóle nie zna. Często potrzebuje wiec tłumacza (mam tu na szczęście Philipa, który przez kolegów nazywany jest „Dictionary”- słownik), ale i tak jeśli pojawia się jakaś kłótnia miedzy dziećmi, mogę tylko cierpliwie czekać, aż same miedzy sobą rozwiążą problem. Praca z nimi daje jednak ogromna satysfakcje. Pod pewnymi względami stanowią one marzenie europejskiego nauczyciela: respekt dla dorosłych jest tu czymś oczywistym.

Z drugiej strony część z nich jest strasznie bierna: jeśli ktoś czegoś nie rozumie, rzadko daje mi o tym znać. Zdarza się, że wyczuwam jakiś problem – ale jeśli pytam, w czym rzecz, nie mogę się doczekać odpowiedzi. Pojawiają się też trudności wynikające z mojej nieznajomości tutejszych warunków. Ostatnio wyskoczyłam na przykład z zabawa w pantomimę, padło słowo ‘theatre’ (teatr) – i tak nasze spotkanie przerodziło się w lekcje angielskiego, bo okazało się, że nikt w klasie nie wiedział, co ono oznacza.

Jak słusznie stwierdził pewien człowiek, robię w Kuwindzie za kaowca.

Dokończenie na następnej stronie...

...dokończenie z poprzedniej strony.
Do zajmowania się „adopcja na odległość” zaczęłam się przymierzać dopiero dzisiaj. Jest to projekt, którego celem jest zapewnienie miejscowym dzieciom pieniędzy na naukę. Edukacja na poziomie podstawowym jest wprawdzie bezpłatna, wiadomo jednak, że jeśli rodzice nie są w stanie utrzymać rodziny (albo ich po prostu nie ma), dzieciak zamiast do szkoły zostanie posłany do pracy. Istnieją na szczęście ludzie gotowi opłacać edukacje młodych Kenijczykow. Około stu dzieci z Bosco Boys i Kuwindy ma już adopcyjnych rodziców w Polsce, którzy nie tylko pomagają im finansowo, ale też chcą wiedzieć, jak się „potomkowie” sprawują, co u nich słychać itd. – potrzebny jest więc ktoś odpowiedzialny za te kontakty.

Już zaczęłam wiec przekopywać się przez segregatory z korespondencja.

Dzięki temu, że trafiłam tu w czasie wakacji, mogłam spokojnie poznać nieco bliższe i dalsze okolice Bosco Boys. Musze przyznać – i niech będzie to dobra rada dla wszystkich przygotowujących się do podobnej pracy – ze jak dotąd nic mnie tu nie zaskoczyło. O Afryce i o samej Kenii tyle się już nasłuchałam, naczytałam i naoglądałam, że udało mi się uniknąć szoku nawet wówczas, gdy przejeżdżałam przez Kibere, największy slums Afryki (600 tysięcy mieszkańców, jeśli mnie pamięć nie myli).

Mój pobyt zaczął się jednak – nieco paradoksalnie – od wystawnego bankietu w Panafrika, jednym z najlepszych hoteli Nairobi. Było to dość niezwykle doświadczenie. Spotkały się tam dzieci ulicy, osoby prowadzące różnorodne projekty na ich rzecz i sponsorzy. Okazją było zakończenie konkursu na Miss i Mister Exodus – według mnie tak kuriozalnego, jak jego nazwa. Rzecz polega na tym, ze z 60 tysięcy dzieci ulicy wybiera się dwudziestkę, funduje się im kilkutygodniowe seminarium, a na koniec przebiera się je w stroje najlepszych kenijskich projektantów i wypuszcza na wybieg. Sponsorzy maja okazje się pokazać, dzieci najeść, a ludzie z NGOS’ow tylko przeliczają, ile osób możnaby za włożone w te imprezę pieniądze nakarmić, gdyby tylko zamiast w tym hotelu zrobić zakupy w zwykłym sklepie.

Cala sprawa jest dość dyskusyjna, zwłaszcza, jeśli popatrzy się na efekty mizerne efekty konkursu. Dzieci wracają potem do swoich środowisk, a główny cel imprezy –wyrwanie ich z chorobliwego środowiska -raczej nie zostaje osiągnięty. Za ilustracje niech posłuży chłopiec, który wygrał zeszłoroczną edycje konkursu. Jego motto stanowiło hasło „Powiedz „nie” narkotykom”. Chłopak, który przed konkursem był „czysty”, jakiś czas po nim został znaleziony kompletnie odurzony klejem.

W zeszłą niedziele pojechałam z księdzem Henrykiem i Adamem do Nzaikoni, parafii salezjańskiej, oddalonej od Nairobi o jakieś 200 kilometrów. Okolica piękna, wzgórza jak w Zululandzie, bananowce, kawa suszącą się przy drogach, kolorowe stroje miejscowych. Parafia składa się z 20 tzw. subparafii, a pracuje tam tylko jeden ksiądz. Aby wiec zapewnić wszystkim wiernym możliwość uczestniczenia w Mszy przynajmniej raz na miesiąc, musi korzystać on z pomocy kapłanów z zewnątrz. Dzięki temu miałam okazje uczestniczyć z niezwykle barwnych, roztańczonych mszach z takimi śpiewami, ze aż żal było, że nie mam ze sobą dyktafonu. Klimaty panowały tam podobne nieco do tych znanych niektórym z Polesia: jedna część kościoła dla pan, druga dla panów, prawie wszystkie kobiety w chustkach, na tace jajka zamiast pieniędzy, niezwykłe interpretacje prawd wiary (wychodziło to w pytaniach zadawanych księdzu), itp. Po Mszy odwiedziliśmy chorych, zobaczyłam więc kenijski szpital w porze wizyt (tłumy!) i rzeźnię (przez którą wchodziło się do jednego z domów).

W Nairobi zaliczyłam natomiast już wieczorek w polskiej ambasadzie, ozdobionej obrazami Krakowiaków i innymi „narodowymi” gadżetami. Konsumpcje i konwersacje umilały nam nieśmiertelne przeboje Mieczysława Fogga. Muszę przyznać, że było bardzo miło. Z nowych doświadczeń powinnam też wspomnieć o malowaniu Bosco Boys. Przebywa tu obecnie grupa włoskich i francuskich wolontariuszy, specjalistów od robót remontowych, z którymi - w ramach integracji w kręgu UE – pracowałam przez dwa dni.

Na co dzień tutejsi księża, bracia, prenowicjusze (przyszli bracia) i wolontariusze żywią się we wspólnej jadalni. Gotuje dla nas Simon, świetny kucharz i przemiły człowiek. Ostatnio jednak dwa razy gościłam w stołówce dla chłopców, gdzie miałam przyjemność jeść rękami ugali (kasze kukurydziana, podstawę lokalnej kuchni) z warzywami. Przyznam, że rzecz wymaga wprawy (której mi na razie brakuje). I jeszcze, co do jedzenia: ku mojej nieopisanej radości, awokado jest tu tanie jak barszcz!

To tyle na teraz. Zapewniam wszystkich zaniepokojonych, ze jest mi tu bardzo dobrze i dziękuję za wyrazy pamięci, niezależnie od tego, jaka formę one przyjmują.

Małgosia Deja MWDB