„Jeśli jesteś chrześcijaninem, ratuj nas” – napisał dr Blumstein. I doktor Docha ratował…
Nam się w dzieciństwie wydawało, że to wszystko jest zwyczajne, że to zwykła historia rodzinna. Tata był skromny, niewiele mówił o sobie. I wierzył po prostu. Chciał postępować według Ewangelii i tak postępował. Tamten krucyfiks, który stoi teraz u mnie w pokoju, stał przez całe ojca życie w jego gabinecie. Ojciec zaczynał każdy dzień, od modlitwy – opowiada Teresa Król, córka Antoniego Dochy.
Doktor Docha, lekarz Kresów, cichy bohater, romantyk, człowiek wielkiej odwagi, pozytywista. Na czarno-białej fotografii przytula swoje ukochane córki. Pogodny i godny. A oto jego historia, która wcale nie skończyła się 40 lat temu, wraz z jego śmiercią. Czas odkryć ją na nowo.
Z Kresów na Kresy
W Żukiewiczach na Grodzieńszczyźnie przed wojną wielu było takich, dla których wiara, patriotyzm, rodzina i służba innym to nie były czcze słowa. – Sama takich znałam. Nie wydawało się to jakieś wyjątkowe – wspomina Teresa Król, dziś emerytowana (choć nadal aktywna) lekarka z Warszawy. – Pamiętam, że postawa służby i pomocy była naturalna. Z drugiej strony zdawałam sobie sprawę, że ojciec i matka byli wyjątkowi. Że ich historia powinna być szerzej znana. Obiecywałam sobie, że gdy będę na emeryturze, gdy czasu będzie więcej, spokojnie ułożę historię rodziny, przekażę ją dzieciom i wnukom. Młode pokolenie powinno wiedzieć…
Pani Teresa urodziła się 6 lutego 1943 roku we wsi Indura, niedaleko Żukiewicz, w osadzie szlachty zaściankowej. Mieszkający tam ludzie charakteryzowali się swoistym rysem: mieli dużo dzieci, z których jedno zostawało na gospodarce, a pozostałe kształciły się, potem pracowały dla siebie, ale i dla innych.
– Ojca najpierw wcielili do rosyjskiej armii. Zaszedł z nią aż do Taszkientu, prawdopodobnie widział ludzkie cierpienie. Być może tam postanowił, że będzie pomagać cierpiącym. Po powrocie, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, tata pojechał do Warszawy i skończył tam akademię medyczną.
Wszyscy myśleli, że młody lekarz już w stolicy zostanie. Miał propozycję dobrej pracy, kariera stała przed nim otworem. Wybrał inaczej. Świadomie wrócił na Kresy. Do ludzi ubogich, do ciężkiej pracy i trudnych warunków. – Jego matka, a moja babcia, miała nawet żal, że syn postanowił zostawić Warszawę. Ojciec jednak był pewien swego. Myślę, że formowali go również polscy pozytywiści. Za jego życia pisała Orzeszkowa, ojciec czytał ją pasjami, był też na jej pogrzebie. Zachwycał się Prusem i kreowanymi przez niego postaciami. A sam był właśnie takim… pozytywistą. Może trochę jak doktor Judym Żeromskiego? – zastanawia się pani Teresa.
Jednak dr Docha o swoim życiu prywatnym, o miłości i szczęściu, nie zapomniał.
Ukochana… pacjentka
W Żukiewiczach dr Docha szybko wyrobił sobie opinię dobrego lekarza. Jeździł do potrzebujących od wsi do wsi. Leczył wszystkich, niezależnie od wyznania, pochodzenia, zawartości portfela. Stworzył też niewielki szpitalik, w którym przebywali najbardziej chorzy. Jego dzień pracy zaczynał się wczesnym rankiem, kończył późną nocą. Na przestrzeni około 100 km kwadratowych było ich zresztą dwóch: on, Polak, i dr Blumstein, Żyd. Znali się, cenili, współpracowali. Niedługo potem Polak uratował kolegę…
Była połowa lat 30., gdy do kliniki dr. Dochy przywieźli Janeczkę Bartoszewiczównę: ciężko chorą, młodziutką, kruchą. I mimo niedyspozycji bardzo, bardzo piękną… – Przywieziona została w ciężkim stanie, miała zapalenie paciorkowcowe gardła i zapalenie serca, pląsawicę. Ojciec wspominał potem, że gdy tylko ją zobaczył, zakochał się i już wiedział, że zostanie jego żoną – wspomina pani Teresa początki znajomości swoich rodziców.
Janeczka pochodziła z dobrego, tradycyjnego domu. Miała sześć sióstr. Jej matka już nie żyła, a rodziną opiekował się ojciec, surowy i wymagający. Wszystkie córki wychowywał w poszanowaniu wartości, dyscyplinie. Dwie z nich zostały siostrami zakonnymi. Pozostałe wychodziły za mąż. Zawsze z jego błogosławieństwem. Oprócz tej jednej, Janeczki. Gdy się poznali z dr. Antonim, Janeczka była tuż przed maturą, Antoni był siedemnaście lat starszy. – Ojciec, gdy poznał moją matkę, najpierw się nią zaopiekował jak lekarz: profesjonalnie. Potem – jak mężczyzna: postanowił walczyć o wspólną przyszłość. Przy tym traktował ją zawsze z wielkim szacunkiem – mówi pani Teresa.
Kiedy ogłosili ojcu Janeczki, że mają wspólne plany i że Janeczka wyjedzie do Wilna, by kształcić się w tamtejszej akademii medycznej, stary Bartoszewicz był temu przeciwny. W tamtych czasach młoda dziewczyna wyjeżdżająca na studia, na które łożył dużo starszy narzeczony, stanowiła powód do obmów i plotek. – Dziadek nie chciał, by mama wyjeżdżała. Nie godził się na ich znajomość. Ojciec jednak przeforsował ten plan. Pobrali się w 1940 r. Mój dziadek nie pobłogosławił młodej parze, co moją mamę bolało do końca życia – opowiada pani Teresa. – Mimo to byli bardzo, bardzo szczęśliwi…
Wojenne decyzje
Gdy przyszła wojenna zawierucha, młoda para pracowała już razem. Urodziły się też trzy córki. Ojciec prowadził szpital polowy, w którym leczył rannych partyzantów. O tym, co działo się później, historię o bohaterstwie na granicy szaleństwa, pani Janeczka opowie córce Teresie wiele lat później.
– Stało się to dzień po moich narodzinach, w lutym 1943 r. Moja matka, w połogu, przerażona, chwyciła mnie i siostrę i uciekła w pole. To było ponad jej siły, gdyż dowiedziała się chwilę wcześniej o nauczycielu Wiewiórskim, który za pomoc Żydom został bestialsko zabity. A wraz z nim wybili kilkadziesiąt osób i spalili wieś. Łuny tej wsi kazały matce uciekać na oślep. Jednak ta dzielna kobieta szybko otrząsnęła się z szoku. I do końca wojny pomagała ojcu przechowywać grupę uciekinierów z grodzieńskiego getta. Wiedziała, że tak trzeba.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.