Pozytywista

Agata Puścikowska

publikacja 14.07.2018 05:45

„Jeśli jesteś chrześcijaninem, ratuj nas” – napisał dr Blumstein. I doktor Docha ratował…

Teresa Król pokazuje zdjęcie, na którym widać ją z ojcem i siostrami. Agata Puścikowska /foto gość Teresa Król pokazuje zdjęcie, na którym widać ją z ojcem i siostrami.

Nam się w dzieciństwie wydawało, że to wszystko jest zwyczajne, że to zwykła historia rodzinna. Tata był skromny, niewiele mówił o sobie. I wierzył po prostu. Chciał postępować według Ewangelii i tak postępował. Tamten krucyfiks, który stoi teraz u mnie w pokoju, stał przez całe ojca życie w jego gabinecie. Ojciec zaczynał każdy dzień, od modlitwy – opowiada Teresa Król, córka Antoniego Dochy.

Doktor Docha, lekarz Kresów, cichy bohater, romantyk, człowiek wielkiej odwagi, pozytywista. Na czarno-białej fotografii przytula swoje ukochane córki. Pogodny i godny. A oto jego historia, która wcale nie skończyła się 40 lat temu, wraz z jego śmiercią. Czas odkryć ją na nowo.

Z Kresów na Kresy

W Żukiewiczach na Grodzieńszczyźnie przed wojną wielu było takich, dla których wiara, patriotyzm, rodzina i służba innym to nie były czcze słowa. – Sama takich znałam. Nie wydawało się to jakieś wyjątkowe – wspomina Teresa Król, dziś emerytowana (choć nadal aktywna) lekarka z Warszawy. – Pamiętam, że postawa służby i pomocy była naturalna. Z drugiej strony zdawałam sobie sprawę, że ojciec i matka byli wyjątkowi. Że ich historia powinna być szerzej znana. Obiecywałam sobie, że gdy będę na emeryturze, gdy czasu będzie więcej, spokojnie ułożę historię rodziny, przekażę ją dzieciom i wnukom. Młode pokolenie powinno wiedzieć…

Pani Teresa urodziła się 6 lutego 1943 roku we wsi Indura, niedaleko Żukiewicz, w osadzie szlachty zaściankowej. Mieszkający tam ludzie charakteryzowali się swoistym rysem: mieli dużo dzieci, z których jedno zostawało na gospodarce, a pozostałe kształciły się, potem pracowały dla siebie, ale i dla innych.

– Ojca najpierw wcielili do rosyjskiej armii. Zaszedł z nią aż do Taszkientu, prawdopodobnie widział ludzkie cierpienie. Być może tam postanowił, że będzie pomagać cierpiącym. Po powrocie, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, tata pojechał do Warszawy i skończył tam akademię medyczną.

Wszyscy myśleli, że młody lekarz już w stolicy zostanie. Miał propozycję dobrej pracy, kariera stała przed nim otworem. Wybrał inaczej. Świadomie wrócił na Kresy. Do ludzi ubogich, do ciężkiej pracy i trudnych warunków. – Jego matka, a moja babcia, miała nawet żal, że syn postanowił zostawić Warszawę. Ojciec jednak był pewien swego. Myślę, że formowali go również polscy pozytywiści. Za jego życia pisała Orzeszkowa, ojciec czytał ją pasjami, był też na jej pogrzebie. Zachwycał się Prusem i kreowanymi przez niego postaciami. A sam był właśnie takim… pozytywistą. Może trochę jak doktor Judym Żeromskiego? – zastanawia się pani Teresa.

Jednak dr Docha o swoim życiu prywatnym, o miłości i szczęściu, nie zapomniał.

Ukochana… pacjentka

W Żukiewiczach dr Docha szybko wyrobił sobie opinię dobrego lekarza. Jeździł do potrzebujących od wsi do wsi. Leczył wszystkich, niezależnie od wyznania, pochodzenia, zawartości portfela. Stworzył też niewielki szpitalik, w którym przebywali najbardziej chorzy. Jego dzień pracy zaczynał się wczesnym rankiem, kończył późną nocą. Na przestrzeni około 100 km kwadratowych było ich zresztą dwóch: on, Polak, i dr Blumstein, Żyd. Znali się, cenili, współpracowali. Niedługo potem Polak uratował kolegę…

Była połowa lat 30., gdy do kliniki dr. Dochy przywieźli Janeczkę Bartoszewiczównę: ciężko chorą, młodziutką, kruchą. I mimo niedyspozycji bardzo, bardzo piękną… – Przywieziona została w ciężkim stanie, miała zapalenie paciorkowcowe gardła i zapalenie serca, pląsawicę. Ojciec wspominał potem, że gdy tylko ją zobaczył, zakochał się i już wiedział, że zostanie jego żoną – wspomina pani Teresa początki znajomości swoich rodziców.

Janeczka pochodziła z dobrego, tradycyjnego domu. Miała sześć sióstr. Jej matka już nie żyła, a rodziną opiekował się ojciec, surowy i wymagający. Wszystkie córki wychowywał w poszanowaniu wartości, dyscyplinie. Dwie z nich zostały siostrami zakonnymi. Pozostałe wychodziły za mąż. Zawsze z jego błogosławieństwem. Oprócz tej jednej, Janeczki. Gdy się poznali z dr. Antonim, Janeczka była tuż przed maturą, Antoni był siedemnaście lat starszy. – Ojciec, gdy poznał moją matkę, najpierw się nią zaopiekował jak lekarz: profesjonalnie. Potem – jak mężczyzna: postanowił walczyć o wspólną przyszłość. Przy tym traktował ją zawsze z wielkim szacunkiem – mówi pani Teresa.

Kiedy ogłosili ojcu Janeczki, że mają wspólne plany i że Janeczka wyjedzie do Wilna, by kształcić się w tamtejszej akademii medycznej, stary Bartoszewicz był temu przeciwny. W tamtych czasach młoda dziewczyna wyjeżdżająca na studia, na które łożył dużo starszy narzeczony, stanowiła powód do obmów i plotek. – Dziadek nie chciał, by mama wyjeżdżała. Nie godził się na ich znajomość. Ojciec jednak przeforsował ten plan. Pobrali się w 1940 r. Mój dziadek nie pobłogosławił młodej parze, co moją mamę bolało do końca życia – opowiada pani Teresa. – Mimo to byli bardzo, bardzo szczęśliwi…

Wojenne decyzje

Gdy przyszła wojenna zawierucha, młoda para pracowała już razem. Urodziły się też trzy córki. Ojciec prowadził szpital polowy, w którym leczył rannych partyzantów. O tym, co działo się później, historię o bohaterstwie na granicy szaleństwa, pani Janeczka opowie córce Teresie wiele lat później.

– Stało się to dzień po moich narodzinach, w lutym 1943 r. Moja matka, w połogu, przerażona, chwyciła mnie i siostrę i uciekła w pole. To było ponad jej siły, gdyż dowiedziała się chwilę wcześniej o nauczycielu Wiewiórskim, który za pomoc Żydom został bestialsko zabity. A wraz z nim wybili kilkadziesiąt osób i spalili wieś. Łuny tej wsi kazały matce uciekać na oślep. Jednak ta dzielna kobieta szybko otrząsnęła się z szoku. I do końca wojny pomagała ojcu przechowywać grupę uciekinierów z grodzieńskiego getta. Wiedziała, że tak trzeba.

A było to tak…

Rodzinę dr. Chaima Blumsteina Niemcy zamknęli w grodzieńskim getcie. Jakimś cudem udało się doktorowi wysłać gryps do dr. Dochy: „Jeśli jesteś chrześcijaninem, ratuj nas”. Ratować? Ryzykować śmierć wszystkich bliskich i ratować? Doktor Docha odpowiedzi poszukał przed Najświętszym Sakramentem. I już wiedział… Potem, w lapidarnych wspomnieniach, tak pisał: „Miałem kolegę Żyda, doktora Blumsteina w Grodnie. Prosił mnie o ocalenie mu życia wraz z całą rodziną. Łatwo to powiedzieć, a jakże trudno wykonać. W razie nieudania się – pewna śmierć. Ale to przecież był kolega. Wynajęliśmy ciężarowy niemiecki samochód obsługiwany przez kierowcę Polaka. Położyliśmy na podłodze całą rodzinę doktora Blumsteina. Narzuciliśmy na nich różnych szmat. Na szmatach umieściliśmy różny sprzęt, przeważnie drewniany, i… pojechaliśmy”. I jedna uwaga: doktor przygotowany był na ratowanie czterech osób. Do auta weszło niespodziewanie dwanaście. Zabrali wszystkich, mimo że ich wcześniej nie znali.

Kierowca auta jednak nie wytrzymał psychicznie. Gdy minął kolejny posterunek niemieckiej żandarmerii, wyrzucił wszystkich z samochodu. Udało im się umknąć i schronić.

– Ojciec był bardzo mocny psychicznie i ufał Bogu. Dlatego się na to zdecydował i udało się. Potem musiał uratowanych ulokować w bezpiecznych miejscach. W swoim domu, ze względu na to, że ciągle było tam wielu pacjentów, nie mógł ich ukryć. Od razu wszystko by się wydało. Rodzinę Blumsteinów umieścił u pani Anieli Staniewskiej.

Donosiciele i bohaterzy

Największy lęk wiązał się ze skupowaniem i dostarczaniem żywności. Doktor Docha nie potrzebował przecież tak wielu worków mąki i ziemniaków dla swojej rodziny. To, że skupował produkty rolne, zwróciło uwagę ludzi. Znaleźli się donosiciele. Doktora i jego rodzinę uratowało to, że i on ratował wszystkich. Przez długi czas leczył grubego niemieckiego komisarza. Miał ciężką cukrzycę, bardzo cierpiał. I ten właśnie komisarz wziął doktora na rozmowę. Pokazał mu donos, w którym ktoś napisał, że Docha ratuje Żydów. Komisarz porwał kartkę w drobny mak i warknął: „Drugi raz nie podrę. Zginiesz…”.

– Ojciec oczywiście wyparł się wszystkiego – mówi dr Król. – Lecz nie przestał pomagać…

Kiedyś do drzwi Dochów zapukały dwie siedemnastoletnie dziewczyny: Helena i Fannia. I akcent, i wygląd zdradzały, że były uciekinierkami z getta. – Próbowały oszukać ojca, mówiąc, że są polskimi dziewczynami i szukają pracy. Helena wspominała, że powiedział im wtedy: „Jesteście Żydówkami. Jak was znajdą, to zabiją was oraz mnie, moją żonę i córki. Jednak mam przykazanie od Pana Boga Wszechmogącego, aby ratować cierpiących Żydów. Jeśli Bóg otoczył was swoją opieką i przywiódł tutaj z getta, a Niemcy was nie znaleźli, to ja wam pomogę”.

Dziewczyny udało się uratować. Po wojnie wyjechały z Polski.

Praca po wojnie

Wojna się skończyła. Granice się zmieniły. Rodzina Dochów zdecydowała się na wyjazd do nowej Polski. Zamieszkali w Sokółce. To był czas prześladowań żołnierzy AK. Tymczasem podczas okupacji doktor Docha był szefem służby sanitarnej w obwodzie Armii Krajowej Grodno Lewy Niemen. Po wojnie działał też w obwodzie Sokółka Armii Krajowej Obywatelskiej. – Ojciec nic nam nie mówił ani o działalności w czasie wojny, ani po wojnie. Matka podobnie. Wiedzieli o aresztowaniach, donosach. Rodzice nie chcieli narażać nas i siebie – mówi dr Król. – Na co dzień żyło się zwyczajnie: głównie ciężką pracą. Ale i radościami: matka pięknie grała i śpiewała, ojciec kochał peonie i je hodował.

Po wojnie został dyrektorem sokólskiego szpitala. Prowadził również poradnię przeciwalkoholową.

– Tata marzył, żebyśmy wszystkie trzy poszły na medycynę. Niestety, obie siostry zmarły. To był dla rodziców straszny cios… Mnie tata przygotowywał do studiów medycznych poprzez pracę: zabierał na wizyty domowe, pokazywał wielką biedę, potrzeby ludzi. Kiedyś przychodzimy do jakiegoś domu i widzę obraz: uboga izba, pięcioro dzieci, matka mówi ni po polsku, ni po białorusku. Dzieci są całkowicie gołe, przykryte jakąś derką, matka płacze: mąż wszystkie ubrania zabrał i poszedł pić. Ojciec mój wspierał te biedne kobiety, mówił, że to bohaterki dnia codziennego, bo walczą o przetrwanie każdego dnia. Dlatego mocno walczył z alkoholizmem mężczyzn, który wówczas był plagą.

Doktor Docha był też bardzo aktywnym parafianinem. Działał przy kościele św. Antoniego. Został przez papieża Pawła VI wyróżniony odznaczeniem Pro Ecclesia et Pontifice.

Doktor Teresa Król po studiach na Akademii Medycznej w Warszawie wyszła za mąż, urodziła czworo dzieci. – Moja mama jest bardzo podobna do ojca: całe życie pracowała ciężko i ofiarnie. Pacjenci ją kochali… Podobnie jak dziadek siłę czerpała z wiary – mówi córka dr Król Dorota Bojemska. – Dziadek zmarł 40 lat temu, gdy byłam malutka. Niewiele pamiętam. Jednak właśnie w postawie mamy widzę dziadka.

Pani Dorota pamięta też wizytę w ich domu leciwych już Fannii Lubitch i Heleny Bibliowicz. Po latach bowiem obie kobiety ocalone przez dr. Dochę nawiązały kontakt z panią Janiną Dochową i jej córką. A stało się to dziwnym zrządzeniem losu: jedna z ocalonych przebywała w Miami na Florydzie. Na tamtejszej ulicy spotkała Polkę, która mówiła z „sokólskim” zaśpiewem. Od słowa do słowa okazało się, że zna doktorową Janinę Dochową. I pomogła w nawiązaniu kontaktu…

– Panie przyjechały niedługo potem do Polski. A pani Bibliowicz nawet chciała zaprosić nas do USA, żebyśmy wyjechali na stałe. U nas, w PRL, było wtedy ciężko. Ale moja mama odpowiedziała krótko: „Nie, nie pojedziemy”. Natomiast mój brat był w USA kilka miesięcy i pani Bibliowicz wspaniale go gościła. Zgłosiła też dziadka do odznaczenia Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Dziadek otrzymał order już pośmiertnie, odebrała go moja babcia.

Kontakt z potomkami dr. Dochy długi czas utrzymywali też potomkowie dr. Blumsteina. Jego syn był w Polsce wielokrotnie, odwiedzali Dochów. – Dziś czasem piszemy do siebie życzenia. Ale syn pana Blumsteina jest już bardzo leciwy. Powoli kontakt się urywa… – kończy opowieść pani Teresa. I patrzy na złotawy order: Sprawiedliwemu wśród Narodów Świata. I patrzy na czarno-białe zdjęcie. Razem z siostrami siedzą ojcu na kolanach. Są malutkie i radosne. Nie wiedzą jeszcze, że tatuś, którego kochają, to wielki bohater.