O historii pewnej nocy w gospodzie, dialogu z heretykami i mitach o wędrownym kaznodziejstwie z o. Tomaszem Gałuszką OP, z okazji jubileuszu 800-lecia dominikanów rozmawia Jacek Dziedzina.
A żebraczy styl życia to też mit?
Ubóstwo nigdy nie było u nas celem samym w sobie, tylko narzędziem, które miało służyć działalności misyjnej. Dominik był realistą, a nie romantycznym braciszkiem. To był człowiek bardzo pobożny, ale mocno stąpający po ziemi. Wiedział, że jeśli zakonnicy i kaznodzieje będą większość swojej energii tracić na zastanawianie się, co mają włożyć do garnka, jak mają wykarmić młodych nowicjuszy i starszych ojców, którzy już nie mogą pracować, to nie będą mogli prawdziwie głosić. Wtedy doszedł do wniosku, że ubóstwo jest ważną obserwancją zakonną, która strzeże i chroni zakonnika przed pokusami, ale nie może stać się celem samym w sobie. Dlatego wspólnoty zakonne powinny mieć zapewnione właściwe środki utrzymania. To dlatego u nas nie było nigdy takich sporów i podziałów jak np. u franciszkanów.
Gdzie kolejne odłamy miały być bardziej radykalne, ubogie?
U nas tylko w XIV wieku były pomysły na ubożuchnych dominikanów, ale to szybciutko zostało sprowadzone do ram zakonnych. Dominik był cudownym realistą i normalnym człowiekiem. Wiedział, że życie z Bogiem jest życiem normalnym. Ten żebraczy charakter był bardzo rozsądny, bardzo umiarkowany. I on stał się później wzorem prawdziwej praktyki ubóstwa, m.in. papież Bonifacy VIII i inni papieże pokazywali dominikanów jako przykład racjonalnego i przykładnego ubóstwa zakonnego: bez bogactwa, ale też bez przesady, bez nędzy.
Zastanawia fakt, że dopiero 4 lata po założeniu zakonu Dominik przekonał się do jakiejś formy ubóstwa. Co takiego się stało?
Zobaczył, że to głoszenie początkowo nie daje żadnych efektów. A przecież dołączył do misji cysterskiej: jeździli wielkim wozem, otwierali go przed ludźmi, głosili słowo Boże. Wszyscy heretycy śmiali się jednak z nich i mówili: jak wy wyglądacie, jesteście bogaci, jesteście zaprzeczeniem Ewangelii. Dominik nie wiedział, o co im chodzi, przecież celem głoszenia miało być tylko to, żeby ci ludzie przyjęli prawdę. I w 1206 r. wspólnie z biskupem Diego z Osmy doszli do wniosku, że trzeba zacząć głosić w sposób ewangeliczny: zostawiamy wszystkie wozy, idziemy do tych ludzi jako ubodzy.
Dlaczego? Żeby Dominik i Diego zaczęli potrzebować tych ludzi. Dotąd to oni dawali ludziom: proszę, bierzcie od nas. A teraz to ci ludzie zobaczyli w Dominiku i Diego kogoś, kto potrzebuje ich pomocy: że jak im nie dadzą jeść, to umrą, jak im nie dadzą dachu nad głową, to nie będą mieli gdzie spać. Dominik po prostu obiektywnie zaczął tych ludzi potrzebować. Już nie był tylko tym, który pięknie i hojnie daje: bierzcie, biedacy, proszę – tylko zobaczył w tych ludziach braci. I tamci też zobaczyli w nich braci. Zaczęli nawzajem siebie potrzebować. To jest kluczowa rzecz w ewangelizacji. Dopóki idziemy do ludzi z nastawieniem: bierzcie od nas, my od was nic nie chcemy, jesteście dla nas nikim – dopóty będzie ciągle dystans. Natomiast ewangelizacja zaczyna się wtedy, gdy stajemy się równi z tymi ludźmi i konkretnie ich potrzebujemy.
Gdy Dominik to zrobił, nagle wszystko ruszyło. Tak samo my bardzo potrzebujemy naszych „heretyków”. Często ewangelizujemy bogatymi środkami: billboardy, nagłośnienie, wszystko wam damy, tylko przyjdźcie do nas. Ale ci ludzie widzą, że my ich w ogóle nie potrzebujemy. My im dajemy rekolekcje przez internet, płyty, książki, ale oni widzą, że my od nich nic nie chcemy. A przecież Chrystus potrzebował tych ludzi, do których przyszedł. Nawet Samarytankę prosił, żeby Mu dała się napić. Ciągle potrzebował ludzi. Ci ludzie widzieli, że On ich rzeczywiście potrzebuje, a nie tylko kokietuje. Pozwolić ludziom biednym sobie pomóc – to jest jeszcze do odkrycia w Kościele.
Dominikanów jednak zaciągnięto najpierw do walki z heretykami, to bracia kaznodzieje współtworzyli inkwizycję.
Dominikanie zawsze uważali za wielki zaszczyt, że zostali do tego nie zaciągnięci, a zaproszeni. Papież musiał mieć ludzi dobrze wykształconych do dyspozycji. W trybunale inkwizycyjnym zawsze chodziło o zbawienie duszy człowieka sądzonego. A chodziło o kwestie naprawdę trudne teologicznie i o przekonanie człowieka, żeby wrócił na właściwą drogę. Dominikanie poważnie podchodzili do tego, uważali, że powierzono im najtrudniejszy obszar w Kościele, czyli ludzi, którzy błądzą.
Dzisiaj dominikanie kojarzą się bardziej z różnie rozumianym dialogiem, z inaczej myślącymi niż z wykazywaniem im fałszu.
To poniekąd to samo. Dominikanie powstali dlatego, że w pewnym momencie w Kościele pojawili się ludzie, z którymi nikt nie chciał rozmawiać: katarzy, waldensi, różne sekty chrześcijańskie. Dominik, zanim założył zakon, 10 lat mieszkał wśród heretyków. Wiedział, że z tymi ludźmi trzeba rozmawiać i że to przekonywanie ma na celu doprowadzenie ich do prawdy i wyprowadzenie z błędu. Franciszkanie narodzili się wtedy, kiedy Franciszek spotkał trędowatego, czyli człowieka wykluczonego, i pocałował go. Zrodzili się ze spotkania z wykluczeniem z powodu nędzy. Dominikanie zrodzili się w… karczmie. W roku 1203, kiedy Dominik wyruszył po raz pierwszy na wyprawę, jeszcze jako zwykły kanonik, spotkał w karczmie heretyka. Musiał to być dla niego moment identyczny jak spotkanie Franciszka z trędowatym – przekroczenie pewnego obrzydzenia.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
W ramach kampanii w dniach 18-24 listopada br. zaplanowano ok. 300 wydarzeń.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.