Kiedy myślał o misjach, w marzeniach obierał raczej kierunek na wschód. Po roku spędzonym w Ameryce Łacińskiej ks. Jacek Dziadosz nie ma wątpliwości, że Pan Bóg dobrze wybrał dla niego miejsce.
– Kiepsko nam to szło, więc mieszkańcy postanowili wziąć fachowców. I powiedzieli, że o pieniądze mam się nie martwić. Nie wiem, jak to zrobili, ale kościół jest odmalowany – dodaje. Prace remontowe ruszyły też w innych kaplicach i kościołach parafii. Challapata, w której mieszka ks. Jacek, stanowi swoiste centrum regionu. 20-tysięczne miasteczko rozrasta się w przyspieszonym tempie, zasilane rzeszą Indian ciągnących tu w poszukiwaniu pracy, szkoły, lepszego życia. – Chociaż ja swój etap szałasu też miałem. Najpierw było Huari, miejsce, gdzie od 20 lat nie mieszkał żaden ksiądz. Miałem cztery ściany i dziurawy dach nad głową. I nic więcej. Nauczyłem się w przyspieszonym tempie, jak się zakłada instalacje, żeby woda była, jak przekłada się dach, jak układa kafelki, jak wstawia się okna – wylicza zdobyte nowe umiejętności, niezbędne misjonarzowi. – W Challapacie, gdzie teraz mieszkam, mam lepiej niż część moich parafian. Ja mam okna. Tam nadal ludzie żyją w domach, w których jedynym otworem są drzwi. Ta rewolucja, o której mówię, dotyczy choćby i budownictwa – coraz więcej w Challapacie jest budynków, które przypominają dom w naszym europejskim rozumieniu tego terminu – opowiada misjonarz.
Wciąż się poznajemy
Ksiądz Jacek z uśmiechem wspomina początki swoje misyjnej przygody w Boliwii. Jak to zwykle bywa, przecieranie szlaków, zwłaszcza na głębokim campo, łatwe nie było. – W Challapacie biały człowiek to żadna nowość. Są siostry albertynki, przyjeżdżają turyści. Ale na niektórych wioskach stanowiłem coś w rodzaju atrakcji. Chyba nigdy wcześniej nie czułem się tak biały i… tak owłosiony. Moja broda jest atrakcją dla dzieci – śmieje się misjonarz. Andyjscy górale to ludzie ciężkiej pracy, surowi jak ich klimat. – Ale kiedy już kogoś poznają, otwierają przed nim swoje wielkie serca. Cały czas się siebie nawzajem uczymy – dodaje ks. Jacek. – Na początku oczywiście, kiedy czegoś ode mnie chcieli, zwracali się do s. Teresy, która od wielu lat z nimi mieszka i pracuje. Mówiąc, nawet na mnie nie patrzyli. Teraz taką „kwarantannę” przechodzi ksiądz, który niedawno dołączył do mnie na parafii – mówi. Z zadowoleniem przyznaje, że ten etap ma już za sobą: – To jest mój nowy dom, nowi przyjaciele. Była taka sytuacja, gdy w środku nocy popsuł mi się samochód. Zapalał, gasł, a ja się na mechanice znam jak na haftowaniu. Łapię za różaniec i układam się z Panem Bogiem: żebym tylko do Hauri dojechał. Jakoś się dotoczyłem, więc od razu aneksik do umowy: Boże, pozwól dojechać jeszcze 20 km do Challapaty. Nic z tego. Stoję na środku wioski z otwartą klapą, mijają mnie samochody, z których kierowcy patrzą na gringo, co się do Boliwii wybrał, i nic. Aż zjawił się ktoś znajomy. Skrzyknął pół wsi, żeby zobaczyli, jak się padre samochód popsuł. Ale tej nocy nauczyłem się dwóch rzeczy: że moje auto można naprawić przy użyciu młotka i drucików (do dzisiaj tak jeździ) i że dla tych ludzi, kiedy kogoś poznają, nieważne jest ani za ile, ani że środek nocy – po prostu ci pomogą, kiedy jesteś w potrzebie.
Zanim wróci do Boliwii, ks. Jacek zajrzy jeszcze do Starych Juch pod Ełkiem, do domu tragicznie zmarłego ks. Mariusza Graszka. – To był niesamowity człowiek. Taki normalny, zwyczajny, twardo stąpający po ziemi, dobry ksiądz. I święty. Nie nadzwyczajnością, ale swoją konkretnością. Od niego uczyłem się Boliwii – opowiada. Pracowali najpierw razem. Potem po sąsiedzku: ks. Mariusz w Challapacie, ks. Jacek w położonym nieopodal Huari. Śmierć młodego misjonarza w wypadku w lutym tego roku mocno wstrząsnęła całą lokalną społecznością. – Do dzisiaj niełatwo nam się pozbierać. Bardzo go tam brakuje – dodaje z nieukrywanym trudem. Boliwijczycy tłumnie żegnali ks. Mariusza. – Kiedy przywieźliśmy jego ciało do Challapaty, na rogatkach czekały na nas tysiące ludzi. Nie mogliśmy przejechać. Zanieśli trumnę na swoich ramionach. Przez kolejne dni nie zamykaliśmy kościoła. Dzień i noc kościół był pełen ludzi, którzy chcieli oddać mu hołd i go pożegnać – wspomina ks. Jacek.
Doświadczanie Boga
– Boliwijczycy to ludzie olbrzymiej wiary. Może nie zawsze ta wiara jest taka, jak bym życzył sobie jako ksiądz katolicki, ale ci ludzie mają doświadczenie obecności Boga. Oni z Bogiem pracują, spacerują, piją mate. I odkrywają Go w sakramentach, chyba bardziej niż Europejczycy, dla których łatwo dostępne sakramenty jakby spowszedniały, przestały być tak wielkim darem. To też ważne dla mnie jako księdza. Utwierdza mnie w przekonaniu, że jestem tam właśnie potrzebny – mówi ks. Jacek, który początkowo swoje marzenia o misjach kierował na Wschód. – Jeszcze w seminarium każde wakacje spędzałem z ks. Markiem Droździkiem, który pracuje na Ukrainie. Robi tam świetną robotę i pomyślałem, że też się tam przydam. Ale po święceniach przyszły kolejne parafie w diecezji. Aż pewnego dnia któryś z księży zadzwonił i powiedział, że przyjechał bp Krzysztof Białasik i szuka księży na misje. Pomyślałem, że Pan Bóg zdecyduje za mnie – wsiadłem w samochód i pojechałem do bp. Edwarda na Przystanek Jezus. A biskup pobłogosławił – śmieje się misjonarz.
Jak mówi, po urlopie wróci do swojej Challapaty jak do domu. Zacznie realizować nowe pomysły. – Przy kościele i domu sióstr jest grupka dzieciaków. Chciałbym stworzyć dla nich miejsce z komputerem, może siłownią, kupić kilka aparatów fotograficznych. Dać im jakąś alternatywę dla dyskotek i alkoholu, który jest prawdziwą plagą. Zbieram fundusze – opowiada z uśmiechem. Marzy mu się jeszcze, żeby na dłużej wyruszyć na południowe tereny swojej parafii, w góry. – Tam potrzeba systematycznej pracy katechetycznej i sakramentów. Plan jest całkiem realny, odkąd jest drugi ksiądz w parafii. Mam rower, więc dam radę tam, gdzie samochód już nie pojedzie. Pan Bóg dobrze wymyślił dla mnie tę przygodę – śmieje się ks. Jacek.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wychowanie seksualne zgodnie z Konstytucją pozostaje w kompetencjach rodziców, a nie państwa”
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.