Boliwia po pierwszym roku

Karolina Pawłowska; GN 42/2013 Koszalin

publikacja 24.10.2013 06:00

Kiedy myślał o misjach, w marzeniach obierał raczej kierunek na wschód. Po roku spędzonym w Ameryce Łacińskiej ks. Jacek Dziadosz nie ma wątpliwości, że Pan Bóg dobrze wybrał dla niego miejsce.

Po roku spędzonym w Boliwii misjonarz czuje się tam  jak w domu Ks. Jacek Dziadosz Po roku spędzonym w Boliwii misjonarz czuje się tam jak w domu

Krótki urlop w kraju to za mało, żeby pozałatwiać wszystkie „polskie” sprawy, odwiedzić znajomych i przyjaciół, podzielić się wrażeniami. Łatwiej ks. Jacka złapać w internecie na drugiej półkuli niż w rodzimej diecezji. – Chyba przesiąkam Boliwią – śmieje się na usprawiedliwienie, gdy po raz kolejny nie udaje nam się spotkać.

Czas rzecz względna

Bo czas w Boliwii rzeczywiście płynie inaczej. Względnie. – Mój biskup mówi, że albo się to zaakceptuje, albo dostanie się zawału. Nie da rady umówić się na konkretną godzinę, kiedy nie wiadomo, czy w ogóle uda się dotrzeć w umówione miejsce. Bo może w nocy spadnie deszcz i zmyje jedyną drogę dojazdową? Albo samochód się popsuje? – wyjaśnia perypetie czasowe. Na 4 tys. metrów nad poziomem morza, gdzie ks. Jacek Dziadosz od roku duszpasterzuje, andyjskim góralom nie żyje się łatwo. – Tylko nie pytaj mnie, czy to był ciężki rok! – zastrzega niemal od progu. – Był inny. Tak inny, jak tylko może być trafienie na drugi koniec świata. Dla mnie to był rok odkrywcy. Teraz czuję się już trochę pewniej – mówi misjonarz. Od razu też rozwiewa wątpliwości: Boliwia jest cywilizowana. – Są komórki, telewizja, samochody. Tylko że to owoc rozwoju ostatnich kilkunastu lat. Jak napisał jeden z internautów, La Paz, siedziba rządu Boliwii, to po prostu indiańska wioska, w której wszyscy nagle dostali telefony komórkowe i samochody – opowiada. – Ze wspomnień misjonarzy wiem, że jeszcze przed dekadą jedyne auto, które ktoś miał w okolicy, to był samochód misji. I był wszystkim: karetką, ciężarówką, środkiem transportu dla mieszkańców. To się nawet tak bardzo nie zmieniło. Czasami, jak pakuję ludzi do mojego wysłużonego auta, czuję się jak kierowca autobusu – przyznaje z uśmiechem ks. Jacek.

Płaskowyż jak okiem sięgnąć

A jest dokąd jeździć. 70-tysięczna parafia Challapata, w której jest proboszczem, ciągnie się wzdłuż jedynej asfaltowej drogi na 150 km. Z asfaltu zjeżdża się na drogi szutrowe, wiodące do campo – rozległych przestrzeni, na których rozrzucone są tu i ówdzie górskie wioski. Na tych drogach mierzy się nie kilometry, tylko czas. – Bywa, że jej pokonanie w jedną stronę zajmuje 3–4 godziny – tłumaczy misjonarz. Wiosek, do których powinien dotrzeć ze swoją posługą, jest około 200. W połowie z nich odprawia się Msze św. zwykle raz w roku z okazji fiesty. Miejscowi wiedzą, kiedy mogą się spodziewać padre Jacinto, jak go nazywają, ale spokojnie czekają, aż dojedzie. Dopiero wówczas zbierają się w kaplicy. – A tam, gdzie nie ma kościoła, Msze odprawiamy na podwórku. Wystarczą stół albo ławka ze szkoły. Jak jest krzywa, to po prostu kamienie pod nią podkładamy i ołtarz gotowy – opowiada z entuzjazmem. Na początku w podróżach po parafii niezbędny był przewodnik. – Ale i teraz dobrze mieć kogoś w samochodzie. Chociażby po to, żeby podkładał kamienie pod koła, kiedy zjeżdżamy z góry. Bo w moim czterdziestoletnim land cruiserze po hamulcach zostało tylko dobre wspomnienie – śmieje się ks. Jacek. – Ale, widzisz, Pan Bóg daje stokroć więcej. W Polsce miałem jeden samochód. Tam mam dwa. Drugi jest dwa razy młodszy – kiwa głową misjonarz. Ksiądz Jacek, z urodzenia jastrowianin, jest jednym z dwóch misjonarzy z naszej diecezji. Ks. Józef Białasik również pracuje w Boliwii.

Kursy budowlane

Na przepięknych zdjęciach ks. Jacka można podziwiać wspaniały andyjski krajobraz. Surowa, jak na Księżycu, rozległa przestrzeń płaskowyżu, smaganego górskimi wiatrami. Na tej wysokości rosną przede wszystkim ostre trawy. Żadnej zieleni. Pewnie dlatego tak barwne są stroje mieszkających tam Indian. Ostre kolory i szokujące dla Europejczyka zestawienia ubarwiają też wnętrza kościołów i kaplic. A tych ks. Jacek ma pod opieką około 70. Cały czas odkrywa nowe. Wszystkie pilnie domagają się remontów. – Wiem, że w większości to tylko makijaż, malowanie ścian i łatanie większych dziur, ale na więcej nas nie stać. Chciałoby się zrobić więcej – mówi skromnie, chociaż to, co już udało mu się zdziałać niewielkimi środkami, jest zaskakujące. – Ja po prostu przyjechałem z Polski. Trudno jest odprawiać Mszę w kościele, w którym zapada się dach, są brudne ściany, szwankuje oświetlenie, brakuje szyb – tłumaczy po swojemu. Entuzjazmem, z którym zabrał się do pracy, udało mu się zarażać kolejnych parafian. – W Hauri ogłosiłem remont, kupiłem farbę. Po Mszy patrzę, a wszyscy wychodzą z kościoła. Nie było wyjścia, trzeba było samemu zabrać się do pracy. Macham pędzlem i myślę sobie, że nieźle się wpakowałem. Po godzinie przyszło pięć osób. Odetchnąłem: Chwała Panu!– wspomina ze śmiechem.

– Kiepsko nam to szło, więc mieszkańcy postanowili wziąć fachowców. I powiedzieli, że o pieniądze mam się nie martwić. Nie wiem, jak to zrobili, ale kościół jest odmalowany – dodaje. Prace remontowe ruszyły też w innych kaplicach i kościołach parafii. Challapata, w której mieszka ks. Jacek, stanowi swoiste centrum regionu. 20-tysięczne miasteczko rozrasta się w przyspieszonym tempie, zasilane rzeszą Indian ciągnących tu w poszukiwaniu pracy, szkoły, lepszego życia. – Chociaż ja swój etap szałasu też miałem. Najpierw było Huari, miejsce, gdzie od 20 lat nie mieszkał żaden ksiądz. Miałem cztery ściany i dziurawy dach nad głową. I nic więcej. Nauczyłem się w przyspieszonym tempie, jak się zakłada instalacje, żeby woda była, jak przekłada się dach, jak układa kafelki, jak wstawia się okna – wylicza zdobyte nowe umiejętności, niezbędne misjonarzowi. – W Challapacie, gdzie teraz mieszkam, mam lepiej niż część moich parafian. Ja mam okna. Tam nadal ludzie żyją w domach, w których jedynym otworem są drzwi. Ta rewolucja, o której mówię, dotyczy choćby i budownictwa – coraz więcej w Challapacie jest budynków, które przypominają dom w naszym europejskim rozumieniu tego terminu – opowiada misjonarz.

Wciąż się poznajemy

Ksiądz Jacek z uśmiechem wspomina początki swoje misyjnej przygody w Boliwii. Jak to zwykle bywa, przecieranie szlaków, zwłaszcza na głębokim campo, łatwe nie było. – W Challapacie biały człowiek to żadna nowość. Są siostry albertynki, przyjeżdżają turyści. Ale na niektórych wioskach stanowiłem coś w rodzaju atrakcji. Chyba nigdy wcześniej nie czułem się tak biały i… tak owłosiony. Moja broda jest atrakcją dla dzieci – śmieje się misjonarz. Andyjscy górale to ludzie ciężkiej pracy, surowi jak ich klimat. – Ale kiedy już kogoś poznają, otwierają przed nim swoje wielkie serca. Cały czas się siebie nawzajem uczymy – dodaje ks. Jacek. – Na początku oczywiście, kiedy czegoś ode mnie chcieli, zwracali się do s. Teresy, która od wielu lat z nimi mieszka i pracuje. Mówiąc, nawet na mnie nie patrzyli. Teraz taką „kwarantannę” przechodzi ksiądz, który niedawno dołączył do mnie na parafii – mówi. Z zadowoleniem przyznaje, że ten etap ma już za sobą: – To jest mój nowy dom, nowi przyjaciele. Była taka sytuacja, gdy w środku nocy popsuł mi się samochód. Zapalał, gasł, a ja się na mechanice znam jak na haftowaniu. Łapię za różaniec i układam się z Panem Bogiem: żebym tylko do Hauri dojechał. Jakoś się dotoczyłem, więc od razu aneksik do umowy: Boże, pozwól dojechać jeszcze 20 km do Challapaty. Nic z tego. Stoję na środku wioski z otwartą klapą, mijają mnie samochody, z których kierowcy patrzą na gringo, co się do Boliwii wybrał, i nic. Aż zjawił się ktoś znajomy. Skrzyknął pół wsi, żeby zobaczyli, jak się padre samochód popsuł. Ale tej nocy nauczyłem się dwóch rzeczy: że moje auto można naprawić przy użyciu młotka i drucików (do dzisiaj tak jeździ) i że dla tych ludzi, kiedy kogoś poznają, nieważne jest ani za ile, ani że środek nocy – po prostu ci pomogą, kiedy jesteś w potrzebie.

Zanim wróci do Boliwii, ks. Jacek zajrzy jeszcze do Starych Juch pod Ełkiem, do domu tragicznie zmarłego ks. Mariusza Graszka. – To był niesamowity człowiek. Taki normalny, zwyczajny, twardo stąpający po ziemi, dobry ksiądz. I święty. Nie nadzwyczajnością, ale swoją konkretnością. Od niego uczyłem się Boliwii – opowiada. Pracowali najpierw razem. Potem po sąsiedzku: ks. Mariusz w Challapacie, ks. Jacek w położonym nieopodal Huari. Śmierć młodego misjonarza w wypadku w lutym tego roku mocno wstrząsnęła całą lokalną społecznością. – Do dzisiaj niełatwo nam się pozbierać. Bardzo go tam brakuje – dodaje z nieukrywanym trudem. Boliwijczycy tłumnie żegnali ks. Mariusza. – Kiedy przywieźliśmy jego ciało do Challapaty, na rogatkach czekały na nas tysiące ludzi. Nie mogliśmy przejechać. Zanieśli trumnę na swoich ramionach. Przez kolejne dni nie zamykaliśmy kościoła. Dzień i noc kościół był pełen ludzi, którzy chcieli oddać mu hołd i go pożegnać – wspomina ks. Jacek.

Doświadczanie Boga

– Boliwijczycy to ludzie olbrzymiej wiary. Może nie zawsze ta wiara jest taka, jak bym życzył sobie jako ksiądz katolicki, ale ci ludzie mają doświadczenie obecności Boga. Oni z Bogiem pracują, spacerują, piją mate. I odkrywają Go w sakramentach, chyba bardziej niż Europejczycy, dla których łatwo dostępne sakramenty jakby spowszedniały, przestały być tak wielkim darem. To też ważne dla mnie jako księdza. Utwierdza mnie w przekonaniu, że jestem tam właśnie potrzebny – mówi ks. Jacek, który początkowo swoje marzenia o misjach kierował na Wschód. – Jeszcze w seminarium każde wakacje spędzałem z ks. Markiem Droździkiem, który pracuje na Ukrainie. Robi tam świetną robotę i pomyślałem, że też się tam przydam. Ale po święceniach przyszły kolejne parafie w diecezji. Aż pewnego dnia któryś z księży zadzwonił i powiedział, że przyjechał bp Krzysztof Białasik i szuka księży na misje. Pomyślałem, że Pan Bóg zdecyduje za mnie – wsiadłem w samochód i pojechałem do bp. Edwarda na Przystanek Jezus. A biskup pobłogosławił – śmieje się misjonarz.

Jak mówi, po urlopie wróci do swojej Challapaty jak do domu. Zacznie realizować nowe pomysły. – Przy kościele i domu sióstr jest grupka dzieciaków. Chciałbym stworzyć dla nich miejsce z komputerem, może siłownią, kupić kilka aparatów fotograficznych. Dać im jakąś alternatywę dla dyskotek i alkoholu, który jest prawdziwą plagą. Zbieram fundusze – opowiada z uśmiechem. Marzy mu się jeszcze, żeby na dłużej wyruszyć na południowe tereny swojej parafii, w góry. – Tam potrzeba systematycznej pracy katechetycznej i sakramentów. Plan jest całkiem realny, odkąd jest drugi ksiądz w parafii. Mam rower, więc dam radę tam, gdzie samochód już nie pojedzie. Pan Bóg dobrze wymyślił dla mnie tę przygodę – śmieje się ks. Jacek.