Kiedy myślał o misjach, w marzeniach obierał raczej kierunek na wschód. Po roku spędzonym w Ameryce Łacińskiej ks. Jacek Dziadosz nie ma wątpliwości, że Pan Bóg dobrze wybrał dla niego miejsce.
Krótki urlop w kraju to za mało, żeby pozałatwiać wszystkie „polskie” sprawy, odwiedzić znajomych i przyjaciół, podzielić się wrażeniami. Łatwiej ks. Jacka złapać w internecie na drugiej półkuli niż w rodzimej diecezji. – Chyba przesiąkam Boliwią – śmieje się na usprawiedliwienie, gdy po raz kolejny nie udaje nam się spotkać.
Czas rzecz względna
Bo czas w Boliwii rzeczywiście płynie inaczej. Względnie. – Mój biskup mówi, że albo się to zaakceptuje, albo dostanie się zawału. Nie da rady umówić się na konkretną godzinę, kiedy nie wiadomo, czy w ogóle uda się dotrzeć w umówione miejsce. Bo może w nocy spadnie deszcz i zmyje jedyną drogę dojazdową? Albo samochód się popsuje? – wyjaśnia perypetie czasowe. Na 4 tys. metrów nad poziomem morza, gdzie ks. Jacek Dziadosz od roku duszpasterzuje, andyjskim góralom nie żyje się łatwo. – Tylko nie pytaj mnie, czy to był ciężki rok! – zastrzega niemal od progu. – Był inny. Tak inny, jak tylko może być trafienie na drugi koniec świata. Dla mnie to był rok odkrywcy. Teraz czuję się już trochę pewniej – mówi misjonarz. Od razu też rozwiewa wątpliwości: Boliwia jest cywilizowana. – Są komórki, telewizja, samochody. Tylko że to owoc rozwoju ostatnich kilkunastu lat. Jak napisał jeden z internautów, La Paz, siedziba rządu Boliwii, to po prostu indiańska wioska, w której wszyscy nagle dostali telefony komórkowe i samochody – opowiada. – Ze wspomnień misjonarzy wiem, że jeszcze przed dekadą jedyne auto, które ktoś miał w okolicy, to był samochód misji. I był wszystkim: karetką, ciężarówką, środkiem transportu dla mieszkańców. To się nawet tak bardzo nie zmieniło. Czasami, jak pakuję ludzi do mojego wysłużonego auta, czuję się jak kierowca autobusu – przyznaje z uśmiechem ks. Jacek.
Płaskowyż jak okiem sięgnąć
A jest dokąd jeździć. 70-tysięczna parafia Challapata, w której jest proboszczem, ciągnie się wzdłuż jedynej asfaltowej drogi na 150 km. Z asfaltu zjeżdża się na drogi szutrowe, wiodące do campo – rozległych przestrzeni, na których rozrzucone są tu i ówdzie górskie wioski. Na tych drogach mierzy się nie kilometry, tylko czas. – Bywa, że jej pokonanie w jedną stronę zajmuje 3–4 godziny – tłumaczy misjonarz. Wiosek, do których powinien dotrzeć ze swoją posługą, jest około 200. W połowie z nich odprawia się Msze św. zwykle raz w roku z okazji fiesty. Miejscowi wiedzą, kiedy mogą się spodziewać padre Jacinto, jak go nazywają, ale spokojnie czekają, aż dojedzie. Dopiero wówczas zbierają się w kaplicy. – A tam, gdzie nie ma kościoła, Msze odprawiamy na podwórku. Wystarczą stół albo ławka ze szkoły. Jak jest krzywa, to po prostu kamienie pod nią podkładamy i ołtarz gotowy – opowiada z entuzjazmem. Na początku w podróżach po parafii niezbędny był przewodnik. – Ale i teraz dobrze mieć kogoś w samochodzie. Chociażby po to, żeby podkładał kamienie pod koła, kiedy zjeżdżamy z góry. Bo w moim czterdziestoletnim land cruiserze po hamulcach zostało tylko dobre wspomnienie – śmieje się ks. Jacek. – Ale, widzisz, Pan Bóg daje stokroć więcej. W Polsce miałem jeden samochód. Tam mam dwa. Drugi jest dwa razy młodszy – kiwa głową misjonarz. Ksiądz Jacek, z urodzenia jastrowianin, jest jednym z dwóch misjonarzy z naszej diecezji. Ks. Józef Białasik również pracuje w Boliwii.
Kursy budowlane
Na przepięknych zdjęciach ks. Jacka można podziwiać wspaniały andyjski krajobraz. Surowa, jak na Księżycu, rozległa przestrzeń płaskowyżu, smaganego górskimi wiatrami. Na tej wysokości rosną przede wszystkim ostre trawy. Żadnej zieleni. Pewnie dlatego tak barwne są stroje mieszkających tam Indian. Ostre kolory i szokujące dla Europejczyka zestawienia ubarwiają też wnętrza kościołów i kaplic. A tych ks. Jacek ma pod opieką około 70. Cały czas odkrywa nowe. Wszystkie pilnie domagają się remontów. – Wiem, że w większości to tylko makijaż, malowanie ścian i łatanie większych dziur, ale na więcej nas nie stać. Chciałoby się zrobić więcej – mówi skromnie, chociaż to, co już udało mu się zdziałać niewielkimi środkami, jest zaskakujące. – Ja po prostu przyjechałem z Polski. Trudno jest odprawiać Mszę w kościele, w którym zapada się dach, są brudne ściany, szwankuje oświetlenie, brakuje szyb – tłumaczy po swojemu. Entuzjazmem, z którym zabrał się do pracy, udało mu się zarażać kolejnych parafian. – W Hauri ogłosiłem remont, kupiłem farbę. Po Mszy patrzę, a wszyscy wychodzą z kościoła. Nie było wyjścia, trzeba było samemu zabrać się do pracy. Macham pędzlem i myślę sobie, że nieźle się wpakowałem. Po godzinie przyszło pięć osób. Odetchnąłem: Chwała Panu!– wspomina ze śmiechem.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.