Nie walczymy z mieszkańcami Libanu – głosi izraelska armia atakując Liban. Gadanie?
Wojna na Bliskim Wschodzie weszła w nową fazę: na południu Libanu w grze już nie tylko rakiety i bomby, ale i siły lądowe. Izraelska armia ostrzegając przed podróżowaniem na południe (przed przekraczaniem rzeki Litanii) ostrzega, że bojownicy Hezbollahu, podobnie jak to robią to w Bejrucie, umieszczając obiekty wojskowe w otoczeniu domów mieszkalnych, będą używali cywilów jako żywych tarcz. I podkreśla we wpisie rzecznika armii na X: „Izrael toczy wojnę z Hezbollahem, nie z mieszkańcami Libanu”. Dla nie znających tamtejszych realiów deklaracja taka może wydawać się czczą gadaniną, ale w istocie tak chyba właśnie jest. Warto to wyjaśnić.
Liban to kraj niewielki. Mniejszy od naszego województwa świętokrzyskiego. Zamieszkuje go oficjalnie ok. 4,5 miliona mieszkańców, z czego blisko połowa w stołecznym Bejrucie. Trudna do jednoznacznego określenia jest liczba mieszkającym w nim uchodźców. Zarówno tych „dawniejszych”, jeszcze z ubiegłego wieku, zwłaszcza Palestyńczyków, jak i tych nowszych, Syryjczyków, wielkim strumieniem przybyłych do tego kraju po wydarzeniach Arabskiej Wiosny. Tych ostatnich zarejestrowanych jest oficjalnie ponad 800 tysięcy, ale szacuje się, że jest ich ok. 1,5 miliona. Kraj zamieszkują cztery główne grupy ludności: chrześcijanie – to najczęściej maronici – którzy stanowią koło 36 proc mieszkańców kraju, muzułmanie – niespełna 58 proc mieszkańców i druzowie – nieco ponad 5 proc.
To trzy. A czwarta? Sęk w tym, że muzułmanie tego kraju należą generalnie do dwóch, niezbyt przyjaźnie do siebie nastawionych (to eufemizm) odłamów: sunnitów i szyitów. Wyznawców obu odłamów islamu jest w Libanie mniej więcej tyle samo. Owe różne grupy religijne i etniczne nie są równo rozsiane po kraju, ale możemy mówić o skupiskach, w których jedni czy drudzy stanowią zdecydowaną większość. I, co też trzeba przypomnieć, od czasu do czasu dochodzi między nimi do siłowych utarczek. Dość wspomnieć, że w połowie lat 70-tych ubiegłego wieku wybuchła tam trwająca wiele lat wojna okrutna domowa, której kres położyła dopiero interwencja Syrii, wspierającej – a jakże – społeczność szyicką tego kraju przeciw chrześcijanom. Dziś spokoju pilnuje libańskie wojsko, ale od czasu do czasu...
Liban to dziś – według wielu – kraj upadły. Albo co najmniej upadający. Centralna władza jest słaba. Dość powiedzieć, że wycofała się z dostarczania mieszkańcom ... energii elektrycznej. Policji w miastach i na drogach praktycznie nie ma (są rozstawione w newralgicznych punktach posterunki wojskowe), więc przepisy ruchu drogowego są stosowane „wedle uznania” (i całkiem nieźle się to sprawdza). W innych sprawach mieszkańcy też radzą sobie „samorządowo”. I jak ognia unikają banków. Bo banki „zamroziły” ich oszczędności.
Przyczyn takiego stanu rzeczy jest pewnie oczywiście wiele. Najważniejszą jednak chyba jest działalność szyickiej i proirańskiej partii Hezbollach. Dysponuje ona – jak wiadomo – własną armią. Przez wiele państw, nie tylko Izrael, uznawana jest za organizację terrorystyczną. To głównie jej działalność i „tolerowanie jej” przez libańskie władze sprawia, że kraj ten od lat obłożony jest międzynarodowymi sankcjami. Coraz głośniej mówi się w Libanie o koniecznym podziale państwa tak, by z Bogu ducha winnych ściągnąć odium terrorystów. Smutnym paradoksem, napawających Libańczyków wielką goryczą jest przy tym fakt, że społeczność międzynarodowa, ich obkładając sprawiającymi coraz większe ubożenie sankcjami, hojnie wspiera przybyłych do ich kraju uchodźców.
Hezbollach, szyici, wpływy Syrii i Iranu. I ciągłe z tego powodu ataki na Izrael, który też zbrojnie na nie odpowiada. A reszta? Chrześcijanie, druzowie, sunnici? No właśnie. Ci ostatni mogą patrzeć na Hezbollach nieco przychylniejszym wzrokiem, odkąd wsparł on, choć niezbyt gorliwie, walczący z Izraelem w Strefie Gazy i zasadniczo sunnicki Hamas. Jednak dla chrześcijan i druzów (to ich rodacy byli ofiarami Hezbollahu, gdy parę miesięcy temu rakiety tej organizacji spadły na szkołę w północnym Izraelu), to niekoniecznie sojusznicy. Wręcz przeciwnie. Hezbollach jest dla nich siłą uniemożliwiającą upragnioną normalizację sytuacji w kraju. Oczywiście trudno przypuszczać, by byli do dzisiejszych działań Izraela nastawieni entuzjastycznie. Ich postawa wobec tej wojny może być jednak bardziej ambiwalentna, niż to się przeciętnemu Polakowi patrzącymi na wojnę dwóch krajów wydaje. Czytając doniesienia o tym, co obecnie dzieje się na linii Izrael – Liban, nieraz mocno sprawy upraszczające, warto o tym pamiętać.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Ks. prof. dr hab. Witold Kawecki o uroczystości Wszystkich Świętych i Dniu Zadusznym.
Biskup Matthieu Rougé z podparyskiej diecezji Nanterre, dzieli się swoimi refleksja i po synodzie.