– To był trudny projekt – przyznaje prof. Hubert Chudzio. – I wiele przygotowań, aby nagrać relacje osób deportowanych do Kazachstanu w 1936 r. Mówili, że tego, czego doświadczyli, nie da się opisać.
Hubert Chudzio, twórca i dyrektor Centrum Dokumentacji Zsyłek i Wypędzeń przy Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie, niedawno wrócił z Karagandy, gdzie z grupą akademicką zbierał świadectwa Polaków, którzy ponad 80 lat temu zostali wywiezieni przez Sowietów na kazachskie stepy. Około 100 tys. osób zostało wtedy deportowanych z terenów dzisiejszej Ukrainy i Białorusi.
– O deportacji z 1936 r. mało się mówi. Rosjanie tłumaczyli, że to czyszczenie przedpola ze szpiegów po polsko-niemieckim układzie o nieagresji z 1934 r. Ludzie trafiali do Kazachstanu w straszny sposób – przypomina Chudzio. – Ładowano ich do wagonów, wywożono, wyrzucano na stepie. Były to wybrane miejsca, które nazywano „toczki”, czyli takie kropki na mapie. Wbijano w ziemię kołek, na którym umieszczano numer, i to była kolejna „toczka”. Otrzymywały one nazwy również polskie. Jasna Polana, Zielony Gaj czy Wiśniówka. Jedna wywózka była na wiosnę, druga jesienią. Wywiezieni wiosną mieli łatwiej. Niektórzy mieszkali całe lato na stepie bez dachu nad głową…
Skąd przybyli?
Oblicza się, że po traktacie ryskim (1921 r.), kończącym wojnę polsko-bolszewicką, na terenie sowieckiej Rosji żyło od 800 tys. do 1 mln 200 tys. pochodzenia polskiego. – Te osoby nigdy nie były obywatelami polskimi, bo wcześniej były zabory, a potem znalazły się poza granicami Rzeczypospolitej. Ale to byli Polacy – podkreśla prof. Chudzio. Sowieci stworzyli dwie autonomiczne polskie jednostki administracyjne – Marchlewszczyznę na terenie Ukrainy i Dzierżowszczyznę na Białorusi.
– Funkcjonowały one do lat 1935–1936. Potem doszło do deportacji ludności polskiej z tych obszarów. Z dokumentów NKWD wynika, że uznano, iż co najmniej 15 tys. polskich rodzin ma być zesłanych do Kazachstanu. Rozpoczęto deportację. Władze w Polsce nie miały świadomości, co się dzieje za wschodnią granicą. Zesłańcy do Kazachstanu mieli polskie nazwiska, byli katolikami, to tworzyło ich polskość. W domu mówili najczęściej po chachłacku, w dialekcie ukraińskim, czyli w języku mieszanym z wpływami polskimi i rosyjskimi, a nawet białoruskimi. Ale w kościele modlili się po polsku – opowiada prof. Chudzio.
– W tych wioskach, do których trafiali w Kazachstanie, panował głód. Starali się przeżyć. Budowali lepianki ze słomy i gliny. Byli represjonowani politycznie – opowiada profesor. – Część Kazachstanu w tamtym czasie to był tzw. Karłag, wielki obóz pracy obejmujący obszar o wymiarach 200 na 300 km. Dziś kilkadziesiąt kilometrów od Karagandy jest muzeum Karłagu.
Pomogli marianie
Karaganda, położona ok. 250 km na południe od stolicy Astany, jest trzecim co do wielkości miastem Kazachstanu. W tym rejonie odkryto złoża węgla kamiennego. Rozwijało się górnictwo oraz kolej, więc potrzebni byli robotnicy. Właśnie do Karagandy trafiła duża grupa deportowanych do Kazachstanu Polaków. To oni utworzyli część miasta nazywaną Michajłowka. W jej pobliżu obecnie mają klasztor marianie, którzy pomogli naukowcom z Krakowa w przeprowadzeniu wywiadów z zesłanymi Polakami.
W innym klasztorze – sióstr karmelitanek – badacze spotkali s. Marię. – Została wywieziona przed wojną na step, do wioski Oziornoje. Tam spędziła całe życie. Wyszła za mąż, urodziła i wychowała dzieci, a w wieku 60 lat wstąpiła do zakonu. Chętnie opowiedziała swoją historię. Profesor Chudzio przyznaje, że siostry są bardzo zainteresowane losami polskich zesłańców. A klasztor, w którym mieszkają, powstał w budynku po sowieckim przedszkolu.
– W Kazachstanie wolno wyznawać każdą religię, ale nie wolno ewangelizować. Księża i zakonnice mają więc utrudnione zadanie, zwłaszcza że system sowiecki przez te lata zrobił swoje. Starsi są mocno związani z Kościołem, ale młodzi już nie. Zakonnicy starają się robić wiele dobrego dla społeczności, wydają np. obiady dla potrzebujących dzieci. Niestety, jest wiele alkoholizmu, mimo że to kraj muzułmański – dodaje prof. Chudzio.
Wagon, zakluczenie i droga
Naukowcy z Krakowa przeprowadzili wywiady z 21 osobami. – Nasi najstarsi rozmówcy mieli 96 lat. Odwiedzaliśmy ich w domach. Ci ludzie najpierw, od najmłodszych lat, pracowali w kołchozie, a potem na kolei i w górnictwie. Można powiedzieć, że nie mieli ciekawego życia. Ich każdy dzień w kołchozie czy kopalni był podobny do poprzedniego – opowiada profesor. Wywiady nie są jednak monotonne, a przede wszystkim mają ogromną wartość historyczną. – Każdy zapamiętywał coś innego. Niektórzy niezbyt chętnie opowiadali o tamtych czasach, nie chcieli wracać do bolesnych wspomnień. Jedna pani powtarzała, że nie da się tego opisać ani opowiedzieć.
Nasi rozmówcy pochodzili przede wszystkim z okolic Winnicy, Kamieńca Podolskiego czy Żytomierza. Stamtąd zostali wywiezieni. Ich historie są bardzo podobne do opowieści o masowych wywózkach Polaków w latach 1940–1941. Pamiętają trwającą dwa, trzy tygodnie podróż w zamkniętych bydlęcych wagonach, a potem wyrzucenie na stepie. Wywiezieni w 1936 r. byli w gorszej sytuacji niż deportowani w latach 1940–1941, ponieważ musieli sobie poradzić w zupełnie niezagospodarowanym terenie. Osoby przywiezione do Kazachstanu w latach 40. trafiali najczęściej do posiołków, które już były zagospodarowane.
Po deportacji z 1936 r. w kolejnych dwóch latach Sowieci w ramach operacji polskiej NKWD rozstrzelali ponad 111 tys. ludzi, a ponad 28 tys. skazano na pobyt w łagrach.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.