Tu spał ksiądz Bukowiński

Krzysztof Błażyca

GOSC.PL |

publikacja 30.08.2018 05:45

– To był trudny projekt – przyznaje prof. Hubert Chudzio. – I wiele przygotowań, aby nagrać relacje osób deportowanych do Kazachstanu w 1936 r. Mówili, że tego, czego doświadczyli, nie da się opisać.

Prof. Hubert Chudzio podczas rozmowy z Bolesławą Brodowską w Karagandzie. Centrum Dokumentacji Zsyłek i Wypędzeń Prof. Hubert Chudzio podczas rozmowy z Bolesławą Brodowską w Karagandzie.

Hubert Chudzio, twórca i dyrektor Centrum Dokumentacji Zsyłek i Wypędzeń przy Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie, niedawno wrócił z Karagandy, gdzie z grupą akademicką zbierał świadectwa Polaków, którzy ponad 80 lat temu zostali wywiezieni przez Sowietów na kazachskie stepy. Około 100 tys. osób zostało wtedy deportowanych z terenów dzisiejszej Ukrainy i Białorusi.

– O deportacji z 1936 r. mało się mówi. Rosjanie tłumaczyli, że to czyszczenie przedpola ze szpiegów po polsko-niemieckim układzie o nieagresji z 1934 r. Ludzie trafiali do Kazachstanu w straszny sposób – przypomina Chudzio. – Ładowano ich do wagonów, wywożono, wyrzucano na stepie. Były to wybrane miejsca, które nazywano „toczki”, czyli takie kropki na mapie. Wbijano w ziemię kołek, na którym umieszczano numer, i to była kolejna „toczka”. Otrzymywały one nazwy również polskie. Jasna Polana, Zielony Gaj czy Wiśniówka. Jedna wywózka była na wiosnę, druga jesienią. Wywiezieni wiosną mieli łatwiej. Niektórzy mieszkali całe lato na stepie bez dachu nad głową…

Skąd przybyli?

Oblicza się, że po traktacie ryskim (1921 r.), kończącym wojnę polsko-bolszewicką, na terenie sowieckiej Rosji żyło od 800 tys. do 1 mln 200 tys. pochodzenia polskiego. – Te osoby nigdy nie były obywatelami polskimi, bo wcześniej były zabory, a potem znalazły się poza granicami Rzeczypospolitej. Ale to byli Polacy – podkreśla prof. Chudzio. Sowieci stworzyli dwie autonomiczne polskie jednostki administracyjne – Marchlewszczyznę na terenie Ukrainy i Dzierżowszczyznę na Białorusi.

– Funkcjonowały one do lat 1935–1936. Potem doszło do deportacji ludności polskiej z tych obszarów. Z dokumentów NKWD wynika, że uznano, iż co najmniej 15 tys. polskich rodzin ma być zesłanych do Kazachstanu. Rozpoczęto deportację. Władze w Polsce nie miały świadomości, co się dzieje za wschodnią granicą. Zesłańcy do Kazachstanu mieli polskie nazwiska, byli katolikami, to tworzyło ich polskość. W domu mówili najczęściej po chachłacku, w dialekcie ukraińskim, czyli w języku mieszanym z wpływami polskimi i rosyjskimi, a nawet białoruskimi. Ale w kościele modlili się po polsku – opowiada prof. Chudzio.

– W tych wioskach, do których trafiali w Kazachstanie, panował głód. Starali się przeżyć. Budowali lepianki ze słomy i gliny. Byli represjonowani politycznie – opowiada profesor. – Część Kazachstanu w tamtym czasie to był tzw. Karłag, wielki obóz pracy obejmujący obszar o wymiarach 200 na 300 km. Dziś kilkadziesiąt kilometrów od Karagandy jest muzeum Karłagu.

Pomogli marianie

Karaganda, położona ok. 250 km na południe od stolicy Astany, jest trzecim co do wielkości miastem Kazachstanu. W tym rejonie odkryto złoża węgla kamiennego. Rozwijało się górnictwo oraz kolej, więc potrzebni byli robotnicy. Właśnie do Karagandy trafiła duża grupa deportowanych do Kazachstanu Polaków. To oni utworzyli część miasta nazywaną Michajłowka. W jej pobliżu obecnie mają klasztor marianie, którzy pomogli naukowcom z Krakowa w przeprowadzeniu wywiadów z zesłanymi Polakami.

W innym klasztorze – sióstr karmelitanek – badacze spotkali s. Marię. – Została wywieziona przed wojną na step, do wioski Oziornoje. Tam spędziła całe życie. Wyszła za mąż, urodziła i wychowała dzieci, a w wieku 60 lat wstąpiła do zakonu. Chętnie opowiedziała swoją historię. Profesor Chudzio przyznaje, że siostry są bardzo zainteresowane losami polskich zesłańców. A klasztor, w którym mieszkają, powstał w budynku po sowieckim przedszkolu.

– W Kazachstanie wolno wyznawać każdą religię, ale nie wolno ewangelizować. Księża i zakonnice mają więc utrudnione zadanie, zwłaszcza że system sowiecki przez te lata zrobił swoje. Starsi są mocno związani z Kościołem, ale młodzi już nie. Zakonnicy starają się robić wiele dobrego dla społeczności, wydają np. obiady dla potrzebujących dzieci. Niestety, jest wiele alkoholizmu, mimo że to kraj muzułmański – dodaje prof. Chudzio.

Wagon, zakluczenie i droga

Naukowcy z Krakowa przeprowadzili wywiady z 21 osobami. – Nasi najstarsi rozmówcy mieli 96 lat. Odwiedzaliśmy ich w domach. Ci ludzie najpierw, od najmłodszych lat, pracowali w kołchozie, a potem na kolei i w górnictwie. Można powiedzieć, że nie mieli ciekawego życia. Ich każdy dzień w kołchozie czy kopalni był podobny do poprzedniego – opowiada profesor. Wywiady nie są jednak monotonne, a przede wszystkim mają ogromną wartość historyczną. – Każdy zapamiętywał coś innego. Niektórzy niezbyt chętnie opowiadali o tamtych czasach, nie chcieli wracać do bolesnych wspomnień. Jedna pani powtarzała, że nie da się tego opisać ani opowiedzieć.

Nasi rozmówcy pochodzili przede wszystkim z okolic Winnicy, Kamieńca Podolskiego czy Żytomierza. Stamtąd zostali wywiezieni. Ich historie są bardzo podobne do opowieści o masowych wywózkach Polaków w latach 1940–1941. Pamiętają trwającą dwa, trzy tygodnie podróż w zamkniętych bydlęcych wagonach, a potem wyrzucenie na stepie. Wywiezieni w 1936 r. byli w gorszej sytuacji niż deportowani w latach 1940–1941, ponieważ musieli sobie poradzić w zupełnie niezagospodarowanym terenie. Osoby przywiezione do Kazachstanu w latach 40. trafiali najczęściej do posiołków, które już były zagospodarowane.

Po deportacji z 1936 r. w kolejnych dwóch latach Sowieci w ramach operacji polskiej NKWD rozstrzelali ponad 111 tys. ludzi, a ponad 28 tys. skazano na pobyt w łagrach.

Nocne Msze

Wśród przejmujących relacji były i te o wyrokach śmierci na członków rodziny, kiedy ludzie nie wiedzieli, za co zostali skazani. – To są też opowieści o głodzie, o tym, jak sobie radzili. Historie o śmierci bliskich i o tym, jak np. w wieku 12 lat musieli iść do pracy w kołchozie. Ludzie opowiadali, jak wyglądały Msze odprawiane potajemnie w domach. Zasłaniano wtedy okna i modlono się prawie na leżąco, aby nikt nie mógł podejrzeć – opowiada prof. Chudzio. We wspomnieniach większości rozmówców pojawia się niezwykła postać ks. Władysława Bukowińskiego, beatyfikowanego we wrześniu 2016 r. przez papieża Franciszka. Cudem uniknął on śmierci w likwidowanym przez Sowietów łuckim więzieniu po rozpoczęciu wojny niemiecko-sowieckiej w 1941 r.

– W 1945 r. ks. Bukowiński trafił do łagrów w Kijowie, Czelabińsku i Żezkazganie, gdzie po wyczerpującej pracy odwiedzał chorych w więziennym szpitalu, udzielał sakramentów, nauczał. W 1954 r. został przeniesiony do Karagandy, gdzie miał podjąć pracę nocnego stróża. Tam chrzcił, spowiadał i błogosławił małżeństwa zesłańców różnych narodowości, przede wszystkim Polaków i Niemców.

– Ludzie, z którymi rozmawialiśmy, wspominali, jak ks. Bukowiński przychodził do ich domów, gdzie zbierało się nawet 100 osób. Odprawiał Msze do późna w nocy, udzielał sakramentów. Nie mieli ołtarza, więc ustawiali stół, a na nim pudełka lub książki, jako podwyższenie krzyża, i lichtarze ze świecami. A gdy nie było lichtarzy, to brali szklanki, wypełniali solą i wstawiali do nich świece. A ponieważ po Mszy, która kończyła się bardzo późno, ksiądz nie mógł wracać do siebie, spędzał noce u ludzi. I oni nam pokazywali: „Tu spał ks. Bukowiński”.

„Nie urządzam żadnych większych nabożeństw u siebie w domu, bo bardzo łatwo władze mogłyby mnie oskarżyć o nielegalny kościół. Całe moje duszpasterstwo odbywa się w cudzych domach. Najlepiej nadaje się domek jednorodzinny, położony na uboczu. W takim domu można spokojnie się modlić, a nawet głośno śpiewać, byleby tylko były pozamykane drzwi i okna. (…) Kładę się zwykle po północy, a już o 5 lub 6 rano jest poranna Msza św. Ponieważ to powtarza się wciąż na nowo w różnych domach i rodzinach, więc sypiam częściej w cudzych łóżkach niż w swoim” – zapisał we wspomnieniach.

– Prawie wszystkie spotkane osoby znały ks. Bukowińskiego – dodaje prof. Chudzio. Kapłan zmarł w 1974 r. w Karagandzie. Kilka lat temu zbudowano tam katedrę, w której umieszczono szczątki błogosławionego kapłana.

Kiedy, jeśli nie teraz

Profesor Hubert Chudzio ocenia, że los Polaków w Kazachstanie wymaga większego zainteresowania. – Problem wtłoczenia tych kilkudziesięciu tysięcy ludzi w system sowiecki i ich tragiczny los powinny być dogłębnie zbadane. Oni byli zupełnie bezbronni wobec systemu – podkreśla. Badania przeprowadzone dotychczas przez Centrum Dokumentacji Zsyłek, Wypędzeń i Przesiedleń w Polsce i innych krajach, do których trafili po wojnie polscy sybiracy, zaowocowały publikacjami naukowymi. Udało się wydać 5 książek zawierających rozmowy z blisko 130 zesłańcami mieszkającymi obecnie w Wielkiej Brytanii.

– Brakowało nam jednak relacji tych, którzy zostali w miejscu zesłania, na Wschodzie. Ci ludzie nigdy nie wrócili do wolnego świata – mówi prof. Chudzio. – Jeżeli teraz nie spotkamy się i nie zapamiętamy tych ludzi, to już nie będzie kiedy. A ich historia związana jest z ogromnym cierpieniem – gdy jedziesz całą rodziną i wyrzucają cię na stepie, a najbliższa cywilizacja jest 100 albo 200 km dalej. Ci ludzie sobie poradzili. I to jest niesamowite – dodaje.