Fragment książki Paul Rusesabagina oraz Tom Zoellner „Zwykły człowiek”, wydanej nakładem Duc In Altum.
Kolejny mój atut był doprawdy dziwaczny. Otóż znałem wielu spośród architektów ludobójstwa, a nawet byłem z nimi zaprzyjaźniony. Stanowiło to niejako część mojej pracy. Byłem początkowo głównym kierownikiem hotelu o nazwie Diplomates, potem powierzono mi siostrzaną placówkę – pobliski hotel Mille Collines, gdzie miała miejsce większość wydarzeń opisanych w tej książce. Mille Collines w Kigali to było coś – tam właśnie przedstawiciele ruandyjskiej klasy rządzącej spotykali się z zachodnimi biznesmenami i dygnitarzami. Zanim rozpoczął się rozlew krwi, z większością tych ludzi zwykłem wychylać szklaneczkę, potem serwowałem im dokładki homarów i przypalałem papierosy. Znałem imiona ich żon i dzieci. Uzbierałem przez to spory rachunek zasług. Całe te oszczędności zużyłem, więcej – zapożyczyłem się nawet, podczas miesięcy ludobójstwa. W ocaleniu hotelu przed wielokrotnymi próbami ataku pomogła mi w szczególności moja dawna znajomość z generałem Augustinem Bizimungu. Lecz przecież sojusze się zmieniają, zwłaszcza w chaosie wojny, toteż wiedziałem, że moje zapasy trunków i własnych zasług wyczerpią się wreszcie kiedyś i będzie to chwila decydująca. Zanim upłynęło sto dni wysłano oddział żołnierzy, którzy mieli mnie zabić. Przeżyłem tylko dzięki dwóm dramatycznym kwadransom, podczas których desperacko przywołałem moje dawne zasługi.
Te atuty owszem, pomogły mi podczas fali ludobójstwa. Ale przecież nie można nimi wytłumaczyć wszystkiego.
Powiem wam, co było – jak sądzę – rzeczą najważniejszą.
Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy w pierwszym dniu rzezi wyszedłem z domu. Na ulicach zobaczyłem ludzi, których znałem od siedmiu lat, moich sąsiadów, którzy bywali u nas regularnie na niedzielnych grillach. Wszyscy oni nosili teraz wojskowe mundury rozdawane przez milicję. Wszyscy oni mieli w rękach maczety i próbowali wdzierać się do domów tych, którzy pochodzili z plemienia Tutsi, tych, którzy mieli krewnych z tego plemienia i tych, którzy odmówili przyłączenia się do żądnej krwi gromady.
Był tam zwłaszcza jeden człowiek, którego nazwę Peter, choć nie jest to jego prawdziwe imię. Był kierowcą ciężarówki, gdzieś około trzydziestki. Miał młodą żonę. Najlepszym słowem, jakim mogę go opisać jest amerykańskie określenie cool. Peter to taki cool guy – był miły w stosunku do dzieci, bardzo uprzejmy, trochę żartowniś, zawsze w dobrym humorze. Tamtego ranka zobaczyłem go w wojskowym mundurze, trzymającego w dłoni maczetę, która ociekała krwią. Zobaczyć coś takiego na własnym osiedlu, to jak spojrzeć w błękitne letnie niebo i widzieć, jak nagle całe purpurowieje. Świat wokół mnie oszalał.
Co było tego powodem? Odpowiedź jest bardzo prosta: słowa.
Rodzicom tych ludzi powtarzano na okrągło, że są brzydsi i głupsi niż Tutsi. Wmawiano im, że nigdy nie będą mieli powierzchowności tak pociągającej jak tamci, ani nie będą w stanie równie dobrze zajmować się sprawami kraju. Ta trucicielska strużka słów sączyła się po to, by utwierdzać władzę elity. Kiedy do władzy doszli Hutu, sami zaczęli używać nienawistnych słów, dając ujście zastarzałym resentymentom i wzniecając histerię przyczajoną gdzieś w ciemnym kącie serca.
Jedną z głównych przyczyn użycia przemocy były słowa wypowiadane na antenie przez spikerów stacji radiowych. W sposób otwarty zachęcały one zwykłych obywateli, by napadali na domy swych sąsiadów, a ich mieszkańców zabijali tam, gdzie ich zastaną. W wezwaniach, które nie były formułowane dosłownie, pojawiał się pewien zrozumiały dla wszystkich szyfr językowy: „Ścinajcie wysokie drzewa. Oczyśćcie waszą okolicę. Spełnijcie swój obowiązek”. Nazwiska i adresy przyszłych ofiar podawano w eterze. Jeśli komuś udało się zbiec, zaraz jego miejsce pobytu i kierunek ucieczki ogłaszano przez radio, a motłoch podejmował pościg z odbiornikami w rękach, jakby chodziło o jakąś sportową atrakcję.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.