Fragment książki Paul Rusesabagina oraz Tom Zoellner „Zwykły człowiek”, wydanej nakładem Duc In Altum.
Nazywam się Paul Rusesabagina. Jestem kierownikiem hotelu. W kwietniu 1994 roku, kiedy fala masowych mordów zalała mój kraj, udało mi się tam ukryć 1268 osób.
Kiedy funkcjonariusze milicji i armii przychodzili z rozkazem zamordowania moich gości, zapraszałem ich do mego gabinetu, traktowałem jak przyjaciół, proponowałem piwo i koniak, a potem przekonywałem ich, by dali sobie tego dnia spokój z wypełnianiem swych służbowych obowiązków. A kiedy znów wracali, nalewałem im jeszcze więcej trunku i dalej przekonywałem, że i tym razem powinni zostawić nas w spokoju. I tak działo się przez siedemdziesiąt sześć dni. Podczas tych rozmów nie byłem szczególnie wymowny. Moje słowa nie różniły się niczym od tych, których użyłbym w normalniejszych czasach po to, by na przykład zamówić dostawę pościeli albo by kazać kierowcy odebrać gości z lotniska. Wciąż nie rozumiem, dlaczego żaden z tych mundurowych nie wsadził mi po prostu kulki w łeb, a potem nie zamordował wszystkich po kolei w pokojach na piętrze. Tak się jednak nie stało. Nikt z uchodźców chroniących się w moim hotelu nie został zamordowany. Nikogo nie pobito. Nikogo nie zabrano i nikt nie przepadł bez wieści. W całej Ruandzie ginęli ludzie, a ten pięciopiętrowy budynek stawał się schronieniem dla każdego, komu tylko udało się dotrzeć do naszych drzwi. Hotel dawał bezpieczeństwo całkiem iluzoryczne, ale z jakiegoś powodu ta iluzja wzięła górę i zarówno ja, jak i wszyscy inni szukający w nim schronienia, przeżyliśmy, by móc opowiedzieć tę historię. Nie było w tym nic szczególnie bohaterskiego. Chlubię się jedynie tym, że pozostałem na stanowisku i wykonywałem moje obowiązki kierownika hotelu, w czasie, gdy dookoła znikły już wszelkie inne przejawy normalnego życia. Dokonałem tego, że Hotel Mille Collines był otwarty nawet wówczas, gdy cały kraj pogrążył się w chaosie, a osiemset tysięcy ludzi ginęło w krwawych jatkach z rąk swych przyjaciół, sąsiadów i współobywateli.
To wszystko zdarzyło się z powodu nienawiści rasowej. Większość osób ukrywających się w moim hotelu należało do plemienia Tutsi, spadkobierców dawnej ruandyjskiej klasy rządzącej. Ludźmi, którzy chcieli ich zamordować, byli w większości członkowie plemienia Hutu tradycyjnie zajmującego się uprawą roli. Istnieje stereotyp opisujący Tutsi jako osoby wysokie, szczupłe, o delikatnych nosach, a Hutu jako niskich i krępych, o nosach szerokich. Jednak do większości mieszkańców Ruandy te opisy wcale nie pasują. Choć podział ten jest raczej czymś sztucznym, jakimś historycznym wspomnieniem, to jednak ludzie traktują go bardzo poważnie i z jego powodu wspólne życie obu grup plemiennych przez ponad pięćset lat układało się dość burzliwie.
Można powiedzieć, że podział ten żyje też we mnie. Jestem synem farmera z plemienia Hutu i jego żony z plemienia Tutsi. Gdy dorastałem, nikt w mojej rodzinie w najmniejszym nawet stopniu nie przejmował się tą różnicą, lecz w Ruandzie przynależność plemienna przechodzi z ojca na dzieci, teoretycznie więc należę do Hutu. Poślubiłem kobietę z plemienia Tutsi, którą kocham namiętną miłością i nasze dzieci mają mieszane pochodzenie. Pomimo długiej historii uprzedzeń rasowych, podobne mieszanki rodzinne są w Rwandzie czymś typowym. Bardzo często nie potrafimy określić naszej plemiennej przynależności tak po prostu po wyglądzie. Jednak różnica między Hutu a Tutsi oznacza w Ruandzie różnicę ogromną. Późną wiosną i wczesnym latem 1994 roku była to różnica pomiędzy życiem a śmiercią.
Od 6 kwietnia, kiedy to został zestrzelony samolot prezydenta Juwenala Habyarimana, do 4 lipca, gdy armia powstańcza Tutsi zdobyła stolicę kraju Kigali, zostało zamordowanych około osiemset tysięcy Ruandyjczyków. Jest to liczba, której nie da się racjonalnie pojąć. To tak, jakbyśmy chcieli wyobrazić sobie na raz te wszystkie biliony kul gazowych podobnych do naszego Słońca, które istnieją gdzieś w czarnej niezmierzonej przestrzeni otaczającej Ziemię. Tej wielkości nie da się zrozumieć. Spróbujcie tylko! Osiemset tysięcy istnień ludzkich zmiecionych w sto dni. To osiem tysięcy dziennie. To ponad pięć na minutę. A każde z nich samo w sobie jak osobny wszechświat. Każde z nich to osoba, która śmiała się, płakała, jadła, myślała, czuła i cierpiała jak inni ludzie, jak ty i ja. Każde z nich to dziecko jakiejś matki, każde z nich jedyne w swoim rodzaju, niezastąpione.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).