Fragment książki Paul Rusesabagina oraz Tom Zoellner „Zwykły człowiek”, wydanej nakładem Duc In Altum.
Lawina słów krzyczących o wyższości rasowej i zachęcających ludzi do wypełnienia rzekomego obowiązku tworzyła w tamtym czasie w Ruandzie pewną zastępczą rzeczywistość. Powstała atmosfera, w której z szaleńca czyniono kogoś normalnego, a sprzeciwienie się woli tłumu kończyło się śmiercią.
Ruanda to wielopoziomowa porażka. Zaczęło się od szkód, jakie wyrządzili europejscy koloniści, którzy wykorzystując dość błahe różnice plemienne, stosowali strategię „dziel i rządź”. Potem porażką całej Afryki były próby przekraczania podziałów etnicznych i formowania prawdziwych rządów koalicyjnych. Następnie porażkę poniosły zachodnie demokracje, które nie wkroczyły na czas ze swymi działaniami i nie zapobiegły katastrofie, której liczne zwiastuny były już wcześniej widoczne. Przegraną Organizacji Narodów Zjednoczonych było nienazwanie ludobójstwa ludobójstwem, a kolejną porażką niewywiązanie się tej instytucji z jej misji pokojowej.
A wszystko to zostało zwieńczone klęską, jaką przyniosły słowa. I o tym właśnie chcę wam opowiedzieć: o słowach, które w naszym ludzkim arsenale są bronią najbardziej śmiercionośną. Choć są one także potężnym narzędziem obrony życia. A nawet mogą być tej obrony narzędziem jedynym.
Dzisiaj jestem przekonany, że jedyną rzeczą, która ocaliła owe 1268 osób przebywających w moim hotelu, były słowa. Nie trunki, nie pieniądze, ani nie ONZ. Po prostu zwykłe słowa wymierzone przeciw ciemności. To one są takie ważne. W różny sposób posługiwałem się nimi w dniach rzezi – prosiłem, groziłem, namawiałem, schlebiałem i negocjowałem. W razie potrzeby byłem szczwany i kluczyłem. Okazywałem życzliwość wobec ludzi podłych. Ładowałem im do bagażników kartony szampana. Bezwstydnie prawiłem pochlebstwa. Mówiłem cokolwiek, wszystko, co – jak mi się wydawało – mogło ocalić przed śmiercią tych, którzy chronili się w moim hotelu. Poza tym nie przyświecał mi żaden inny cel, ani nie powodowała mną żadna ideologia. Słowa, których używałem, stanowiły dla mnie odniesienie do świata bardziej normalnego, do życia, jakim powinno się żyć.
Nie jestem politykiem ani poetą. Oparłem moją drogę zawodową na słowach, które są proste i zwyczajne, które dotyczą drobnych spraw dnia codziennego. Nie jestem niczym więcej i niczym mniej, jak kierownikiem hotelu – wyszkolonym w negocjowaniu kontraktów, odpowiedzialnym za udzielanie schronienia tym, którzy go potrzebują. W czasie rzezi, chociaż zostałem ciśnięty w morze ognia, charakter mojej pracy nie uległ zmianie. Posługiwałem się słowami, które wydawały się mi normalne i pozbawione szaleństwa. Postępowałem zwyczajnie, jak – tak mi się zdawało – robiłby to każdy zwykły człowiek. Mówiłem „nie” tym wszystkim okropieństwom, którym – jak sądziłem – każdy by się sprzeciwił. I ciągle tylko mnie dziwi, dlaczego aż tylu odpowiedziało na nie „tak”.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).