Świeccy w Kościele. W kościołach Strzegomia i Świdnicy. Żyją miłością, która dla wielu jest absurdem. Żyją wbrew logice tego świata.
Życie – dawno, dawno temu
Strzegom. Wierność nie jest czymś, co przychodzi z dnia na dzień. Wierność jest miłością, która nie musi wiedzieć, wystarczy, że ufa.
Dziewięćdziesiąt cztery lata temu urodził się strzegomski organista. Ale rozbrajająco twierdzi, że dopiero zaczął żyć. A może dopiero zacznie żyć? Uśmiecha się bowiem i patrzy przenikliwie gdzieś głęboko, pod powierzchnię tego, co oczywiste i na wyciągnięcie ręki. I nie chodzi w tym jedynie o tęsknotę za swoją żoną, z którą od ośmiu lat rozmawia przez furtkę grobu. Chodzi raczej o wewnętrzną pewność, jak niewiele jest warte życie, w którym materia staje się wszystkim.
– Niczego się w życiu nie dorobiłem – wyznaje. – Mam jednak wszystko, co mi jest potrzebne do szczęścia. Tak to już jest, gdy hierarchia wartości ma być drabiną, co służy wspinaczce ku niebu – wyjaśnia i mimo woli spogląda w górę, jakby przez moment zauważył coś, czego młokos nie ma szansy dostrzec. Coś, co staje się widoczne dzięki latom służby, Temu, który jest cierpliwy i cierpliwość czyni ogrodem spotkania. Namiastką Edenu. Przynętą, której połknięcie wyrywa w końcu z potrzasku wypędzenia. OAMDG.
Świdnica. Franek, ledwie skończył osiemnaście lat, pożegnał się z domem. Chciał pomóc rodzinie, w której głód zamieniał ludzi w niespokojne i nieobliczalne istoty zajęte jedynie oczekiwaniem na kromkę chleba albo polewkę ze zmarzniętych ziemniaków. Chciał pomóc, dlatego uciekł. Pojechał w świat. To nic, że na zaproszenie znienawidzonych okupantów. Wszyscy wiedzieli, że tam u nich można żyć. I mieli rację.
– Bauer, Jakub Wagner, był dobrym katolikiem – opowiada z zadumą. – Zaraz po moim przyjeździe nakarmił mnie, pokazał gospodarstwo. Czułem, że będzie mi z nim dobrze. Niepokoiłem się tylko o jedno: co z niedzielną Mszą św.? A nie było jak zapytać. Nie znałem znienawidzonego języka. Uczyniłem zatem znak krzyża, złożyłem ręce i czekałem. Po chwili, dla mnie długiej i nerwowej, Niemiec odpowiedział: „Ja, ja, gut. Wir komen cu kirsze” – kościelny cytuje z pamięci nie przywiązując wagi do gramatyki. Przez moment zatrzymuje spojrzenie na swoich dłoniach. Przygląda się im z niedowierzaniem: wciąż te same, co wtedy, przed Niemcem. Tylko modlitewny gest wychodzi im znacznie lepiej.
Wreszcie kontynuuje: – Odetchnąłem z ulgą. Wiedziałem, że nie tylko nie zabraknie mi sił do pracy, ale będę szczęśliwy. Bo będę widywał się z Bogiem – dopowiada.
Skończyło się na tym, że niemiecki ksiądz odprawiał Mszę św. w kaplicy dla wszystkich okolicznych robotników.
– Było nas tam wielu nie tylko z Polski, ale i z Ukrainy i z Rosji – wylicza, a po chwili dodaje. – Kiedy było mi źle, kiedy tęskniłem, wyobrażałem sobie, że służę do Mszy, że czuję się w kaplicy jak u siebie, że moje słowo coś w niej znaczy. Od razu robiło mi się lżej na duszy. Potem okazało się, że to było powołanie – zamyśla się albo lepiej: zapada się w sobie. Musi przecież zmierzyć się z długą historią swojego życia. Wiek robi swoje. OAMDG.