„Taka sobie rodzina” – napisał kardynał Martini, pokazując rodzinę Joanny jako wzór dla współczesnych rodzin.
Ojciec Albert Beretta pochodził z licznej rodziny. Urodził się w Magencie 23 września 1889 roku. Został osierocony w wieku czterech lat. Uczęszczał do diecezjalnego Kolegium Świętego Karola w Mediolanie. Wykształcenie bez wątpienia otrzymał dobre. Tym niemniej jako młody człowiek odczuwał brak intymności i rodzinnego ciepła. Z tego też względu, gdy w późniejszym czasie zdecydował się na założenie własnej rodziny, zawsze pragnął mieć dzieci blisko siebie.
Matka Maria De Micheli urodziła się 23 maja 1887 roku. Jako pierwsza z pięciorga dzieci brała udział w kursach uzupełniających, które w tamtej epoce były rodzajem przygotowania przed podjęciem przyszłego zawodu. Niestety, młodziutka Maria nigdy nie miała dość czasu na oficjalne zatrudnienie. Miejscem jej pracy był dom. Najpierw podjęła się opieki nad swoimi siostrami. Później, kiedy już wyszła za mąż, musiała zadbać o własną rodzinę. Ponadto od młodości myślała o życiu zakonnym, lecz po rozmowie ze swoim spowiednikiem zrozumiała, że miejscem dla niej przeznaczonym jest właśnie rodzina. Poznawszy Alberta, pod wpływem wielkiego, wzajemnego uczucia, jak również inspiracji duchowej, wyszła za niego 12 października 1908 roku.
Po ślubie małżonkowie zatrzymali się w Mediolanie. Wynajęli mieszkanie na Placu Risorgimento nieopodal klasztoru Ojców Kapucynów, który stał się ich punktem odniesienia, miejscem duchowego wsparcia. Tam także spotykali się z braćmi i pomagali bliźnim. Albert pracował w przędzalni bawełny Cantoni, gdzie, ze względu na swą rozwagę i pracowitość, zasłużył sobie na szacunek współpracowników.
"Mamusia Maria była naprawdę „kobietą silną”, o której mówi Pismo Święte. Swój dzień zaczynała wcześnie, o piątej rano, kiedy to tatuś wstawał, aby się udać na pierwszą Mszę świętą i zacząć dzień pracy przed Panem Jezusem i w Jego imię. Szedł sam. Mamusia zostawała w domu, by przygotować śniadanie i posiłek południowy, który pakowała mu do małej walizeczki.
Kiedy tatuś udawał się do pracy w Mediolanie, mamusia wchodziła do naszych pokoików i budziła nas, głaszcząc delikatnie nasze buzie. Wiedzieliśmy, że za chwilę będzie chciała wyjść na Mszę świętą, więc szybko się ubieraliśmy szczęśliwi, że będziemy mogli klęknąć obok niej, przygotowując się na przyjęcie Jezusa w Komunii świętej i wspólne dziękczynienie. Jakież cudowne były słowa, które nam sugerowała, żeby je mówić Jezusowi! Następnie wracaliśmy do domu na śniadanie, a po nim – w drogę do szkoły.
Mamusia, uporządkowawszy dom i nasze łóżka, siadywała w swoim fotelu, obok stawiała wielki kosz wypełniony bielizną wymagającą zszycia, zacerowania oraz skarpetami do połatania. Nigdy nie narzekała. Była stale uśmiechnięta i nie wyglądała w ogóle na zmęczoną. Przy wszystkich obowiązkach, jakie miała, znajdowała czas na chwile medytacji nad słowami książeczki pewnego franciszkanina pt. Dar siebie. Pewnego dnia, gdy książeczka ta wpadła mi w ręce i zacząłem ją czytać, wydawało mi się, że zrozumiałem, jak bardzo mamusia ją przemedytowała i wprowadziła w życie jej słowa.
A tatuś? Mężczyzna niewiele mówiący, a jeśli już, to słowa jego były owocem refleksji i mądrości. Nie mam wątpliwości co do jego zaufania i czci wobec mamusi. Był człowiekiem uczciwym, któremu można było zawierzyć z zamkniętymi oczyma. Do domu powracał z Mediolanu wieczorem, a my, we dwójkę lub trójkę, szliśmy mu na spotkanie na stację, gdzie docierała naziemna kolej linowa z Cittá Alty. Nieśliśmy jego walizeczkę i widzieliśmy, jak w gwarze naszych rozmów znikały z jego oblicza ślady zmęczenia. Wystarczało mu otworzyć drzwi domu, spotkać się z uśmiechem mamusi i radosnym przyjęciem wszystkich jego pociech, aby na powrót odzyskał całą pogodę ducha. Była to godzina kolacji i wszystko było już przygotowane. Po krótkiej modlitwie siadaliśmy z radością do tego długiego biesiadowania. Jak cudownie jest być w tak licznej gromadzie wokół swoich rodziców!
Rodzice lubili posłuchać, każdego po trochu, jak było w szkole, a kiedy wychodziła na jaw jakaś psota, pojawiało się na ich twarzach strapienie, które bez zbędnych słów dawało nam do zrozumienia, że to nie może się więcej powtórzyć. Po zakończeniu kolacji tatuś zapalał cygaro, a nasza starsza siostra Amalia, zdolna pianistka, dawała nam przyjemność słuchania najpiękniejszych utworów Chopina, Bacha i Beethovena. Następnie przychodził czas na kolejny ważny moment naszego rodzinnego życia. Chodzi o odmawianie różańca. Tatuś na stojąco, przed obrazem Matki Bożej, a obok niego starsze dzieci. Natomiast my, młodsi, obok mamy, która pomagała nam odpowiadać aż do chwili, dopóki nie zasnęliśmy wsparci o swoje kolanka".
Świadectwo Józefa Beretty, [w:] „Terra Ambrosiana”, 1(1994), s.33-34
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Jakimi możliwościami dysponuje teraz Kościół oraz inne związki wyznaniowe?
Emerytowany metropolita przemysko-warszawski Kościoła greckokatolickiego obchodzi 85. urodziny
Tradycja niemal całkowicie zanikła w okresie PRL-u. Dziś odżyła.
Kard. Ryś na jubileuszu Nazaretanek. Uczestniczyły w nim przedstawicielki z całego świata.