Jan miał dwa skrzydła, które go niosły – jednym była świętość, drugim błazeństwo.
Jasiu! Musisz napisać książkę o mojej świętości – męczył o. Jan Góra swojego przyjaciela, Jana Grzegorczyka. To on redagował jego pierwsze dzieła, wspólnie już pisali kilka następnych, stworzyli film „Skrawek nieba” o prymasie kard. Stefanie Wyszyńskim w Prudniku i hymn prudnickiego gimnazjum. I powstała ostatnia książka – „Święty i błazen”, a epilog do niej dopisała śmierć Bożego szaleńca, twórcy Jamnej, Hermanic i Lednicy.
Teraz, w rocznicę jego 70. urodzin, Prudnik wspominał swojego najlepszego ambasadora. O o. Janie Górze opowiadali mieszkańcom Jan Grzegorczyk, dwaj bracia i kuzyn o. Jana. Można było zobaczyć też wystawę z pamiątkami z rodzinnych archiwów.
Płacz nad duszą i krzywdą
Na powołanie o. Jana Góry miał wpływ stryj, ks. Jan Góra – kapłan przez lata posługujący w parafii Paleśnica. Mocno w duszę młodzieńca zapadły wakacje tam spędzone, lekcje przyrody. I otrzymany lata później list. Stryj informował w nim kogoś o śmierci swego dawnego nauczyciela, którego na stare lata przygarnął na plebanię, dając funkcję kancelisty, choć ten był agnostykiem. Gdy zachorował, ks. Góra ze łzami w oczach błagał go, by przyjął sakramenty. Mężczyzna zmarł pojednany z Bogiem. A potem gorzka starość ks. Jana – donosy, osamotnienie i nocne szlochy przerywane modlitwą, kiedy próbował napisać list, by wytłumaczyć się z zarzutów.
Po latach, gdy już jako dominikanin o. Jan trafił tam z młodzieżą, pamięć o jego wuju była wciąż żywa. Niespodziewanie górale „dali Górze górę” – ziemię, i tak zaczęła się jego wielka miłość – Jamna. – W szkole był cichy, spokojny, niczym się nie wyróżniał. O jego powołaniu nie wiedział nikt. Nie wiedzieliśmy nawet, że chodzi codziennie rano na Mszę św. na 7.00 i jest ministrantem. Ukrywał to, żeby władze nie przeszkodziły mu w planach. Takie były czasy – opowiada Alicja Zakowicz, koleżanka z równoległej klasy. Gdy powiedział rodzicom o swojej decyzji, ojciec nie był zadowolony, ale nie zabronił. Spojrzenia matki żegnającej go w drzwiach nie zapomniał nigdy. Podobnie jak wzroku Czarnej Madonny podczas peregrynacji w 1966 roku.
Błazen i żebrak
– On był mistrzem tego, jak przekraczać siebie – przyznawał Jan Grzegorczyk. – Pokazała to już szkoła muzyczna, gdzie mimo braku słuchu muzycznego nauczył się gry na klarnecie. To mu się potem bardzo przydało, gdy uczył młodych kanonów z Taizé na tzw. „siedemnastkach” (czyli Mszach o 17.00). Potrafił ze swojej słabości zrobić narzędzie podbijania świata, przekuć je w moc. Powtarzał, że woli być błaznem, bo błazen łatwiej trafia do serca drugiego człowieka. A wtedy łatwiej go wyżebrać dla Jezusa. Także przy ołtarzu zniósł barierę między ołtarzem a nawą główną. – Nie bał się zaryzykować swojej godności kapłańskiej, żeby zdobyć człowieka dla Pana Boga. Wolał zgorszenie niż nudę. Według niego mówienie nudno o niebie to największa obraza Boga i Jego cudownej rzeczywistości. Dlatego był tak łasy na wszelki dowcip, humor. Nie był showmanem, ale artystą – opisuje Jan Grzegorczyk.
Wulkan pomysłów
W swojej książce „Dopokąd idę” podkreślał: „Najważniejsza jest wędrówka, nie dom”. – Potem po kolei wszystko to oddawał, rezygnował z pasji – pisania, poezji, muzyki, wędrówek. Wszystko to podporządkował Lednicy – podkreśla przyjaciel o. Góry. Od Jana Pawła II usłyszał kiedyś, że ostatecznie liczy się tylko talent człowieczeństwa. I rzeczywiście nie zachował ani skrawka dla siebie, był cały dla innych. – Mnóstwo ludzi miało przekonanie, że umiłował ich w sposób jedyny i tak było, choć często ludzi drażnił, ranił, oni go ranili. To był cały Góra, pełen paradoksów – podsumowuje Jan Grzegorczyk.
Boży krętacz
Kiedy pojawiał się na Watykanie, Ojciec Święty okładał go swoją laską. Na pytanie Jana „Za co to?”, Jan Paweł II stwierdzał: „Profilaktycznie!”. – I rzeczywiście, było za co Górę kochać i za co bić! – przyznaje Jan Grzegorczyk. Jego „drogi na skróty” zaczęły się już wiele lat wcześniej, gdy namówił kuzynkę, by bez zgody ojca zapisała go do szkoły muzycznej, ale podobno „zdemoralizował” go kard. Karol Wojtyła. Gdy o. Jan zapytał, czy może odprawić Mszę św. w domu ciotki, kardynał zaczął: „Wprawdzie prawo kanoniczne...”, ale nie skończył odpowiedzi, tylko po chwili dodał: „Kto wiele pyta, wiele otrzymuje odpowiedzi”. Więc o. Góra już nie pytał. Potem wiele jego dzieł, ku zgorszeniu bądź przerażeniu przełożonych, powstawało często nielegalnie, z ominięciem prawa, bez pozwoleń lub stosownych podpisów. Bywało, że dość swobodnie nadinterpretował „słowa poparcia” hierarchów. Równie mało zważał na swoje zdrowie i siły. Uznawał tylko jedno prawo – niebieskie. To ono i błogosławieństwo papieża było dla niego zupełnie wystarczające. A i przy Ojcu Świętym pozwalał sobie na wiele.
Kiedyś podczas kolacji wsadził rękę papieża do wiadra z silikonem protetycznym, tłumacząc, że chce otrzymać odlew jego dłoni, by mu błogosławił. Jan Paweł II postukał się widelcem w czoło i powiedział do ks. Dziwisza „Stasiu, po co z tym facetem zaczęliśmy się zadawać?”. A potem zapraszał go ponownie i błogosławił kolejnym jego dziełom.
Czekam
Był obżartuchem albo raczej człowiekiem nienażartym. Nie tylko kawy i bułeczek, mięsiwa, ale jeszcze bardziej świata, człowieka, ludzkiej miłości. Powtarzał, że czas trzeba spędzać znacząco, a za ukochanym papieżem – że trzeba od siebie wymagać, choćby inni nie wymagali. I wymagał – od siebie i innych. Wyszukiwał w ludziach talenty, dawał zadania ponad miarę i jeszcze poganiał w ich realizacji. Bywał drażliwy i dosadny. Choć na początku uciekał od pracy z młodzieżą, potem kochał jak ojciec i... był dla każdego 24 godziny na dobę, niezależnie od stanu zdrowia. Jego pokój był polem bitwy, gdzie walczył o człowieka. „Chodź, czekam, już parzę kawę” – zapraszał. Tak jak on kochał innych, swoją nieszablonowością zaskarbił sobie też miłość i przyjaźń wybitnych intelektualistów – Romana Brandstaettera, Jana Pawła II czy benedyktyna o. Karola Meissnera.
Na 20 godzin przed śmiercią głosił kazanie na jubileuszu kapłańskim tego trzeciego. Powiedział, że jubilat jest łysy i niski, człapie, urodą nie grzeszy, ale jest szalenie piękny, więc go kocha. A rozbroiwszy tym zebranych, mówił o wielkości i kapłaństwie ojca Karola, by zakończyć ich rozmową telefoniczną sprzed kilku miesięcy, kiedy to „złapał” ojca czekającego i modlącego się w kolejce u lekarza. Następnie uczył ich Karolowej modlitwy: „Jestem Twój, zbaw mnie. Amen”. Dzień później ojciec Jan zmarł podczas odprawiania Mszy św.
Pogrzeb odbył się 30 grudnia 2015 r. Jego ciało spoczęło na Lednicy, ostatni raz przeniesione pod Bramą Rybą. – Żyję słowami o. Jana, mam je przed oczami: „Jasiu, trzeba unosić się nad ludzką malizną”, „Człowiek nie żyje dla samopoczucia, tylko dla celów”. Dla mnie jest święty, nawet bez tych dekretów, bo tylko święty potrafi się tak ścierać dla innych ludzi – dopowiada Jan Grzegorczyk.
– Dla nas to był zawsze Jasiek. Wystarczyło zadzwonić, zawsze przyjechał na Komunię, ślub, odprawił chrzest czy pogrzeb. Spotykaliśmy się co roku w Szczepanowie, przy Jamnej na grobie rodziców na Wszystkich Świętych. Do dziś jest szokiem, że zmarł. Dziś każdy wie, co to jest Lednica, ile tysięcy młodych ludzi tam było. My też dalej tam jeździmy, spotykamy się na opłatku, urodzinach Jana, śledzimy, co się dzieje u tych dziewczyn i chłopaków, którzy mu towarzyszyli. On „ciągnął za sobą ogony” zawsze, także do Prudnika przyjeżdżał z ekipą młodych. Ta młodzież, która była blisko niego, jest dla nas jak rodzina – podsumowuje brat o. Jana, Stanisław Góra.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).