O życiu bez wyścigu szczurów, zabawie w elektryka i hydraulika oraz uczeniu się bycia mówi Justyna Brzezińska, świecka misjonarka.
Mira Fiutak: Przed wyjazdem na misje do Czadu mówiła Pani, że sama nigdy by sobie nie wybrała tego kraju. A teraz?
Justyna Brzezińska: Teraz tak. Już po pierwszym roku wiedziałam, że gdybym w przyszłości miała decydować, dokąd pojadę, wybrałabym Czad. Bo to jest miejsce, które albo się znienawidzi, albo pokocha. I ja się zakochałam. Jestem gotowa spakować się w ciągu 5 minut i tam wrócić.
Co takiego szczególnego jest w tym kraju?
Pokochać go można przede wszystkim ze względu na ludzi. Są otwarci i chcą pracować, nie ma tam wyścigu szczurów, którego nie znoszę. Życie jest spokojniejsze, co wcale nie znaczy, że łatwiejsze. Nie ma podstawowych udogodnień, takich jak ciepła woda, prąd, światło w domu. I z tych powodów można czasem nienawidzić to miejsce...
Jak po przyjeździe do Czadu odnalazła się Pani w tej rzeczywistości?
Bez problemu. Nie mam trudności z zaaklimatyzowaniem się, nowymi warunkami bytowymi, klimatem czy przyzwyczajeniem do innego jedzenia. Śmieję się, że to dar od Pana Boga. Nie jest łatwo nauczyć się nowej kultury i zwyczajów, ale z takimi podstawowymi rzeczami nie mam problemu.
Poza tym moja misja znajdowała się w Lai, na terenie parafii katedralnej, a mieszkałam na terenie kurii, więc miałam właściwie wszystko. Ale już mój znajomy, który był na nowej placówce, wodę miał tylko w pompie, a prąd założył sobie sam dopiero po 3 miesiącach. Nad tym, co u nas jest oczywiste, tam trzeba się nagłowić. U niego jedliśmy też tylko miejscowe jedzenie. Najczęściej tzw. bul, czyli mąkę wymieszaną z wodą, i do tego sos z różnych roślin, mięsa albo suszonych ryb.
Była Pani odpowiedzialna za ośrodek dla dzieci niepełnosprawnych. Na czym polegała ta praca?
Odpowiadałam za wszystko, co było związane z funkcjonowaniem ośrodka, za edukację dzieci i organizowanie wyjazdowych spotkań dla rodziców w wioskach. Czasem dopiero na miejscu okazywało się, jak wielu jest tam niepełnosprawnych, a 4-, 5-letnie dzieci nie mają jeszcze nadanych imion. Były to bardziej indywidualne konsultacje, pokazanie, że z takim dzieckiem można w ogóle pracować, powiedzenie, co jest możliwe, a co nie. Najtrudniejsze było przekonanie rodziców, że to oni są za to odpowiedzialni, a nie pracownicy naszego ośrodka. Na szczęście dużo już się zmieniło, te dzieci nie są ukrywane czy zabijane. Chociaż zdarza się, że czasem pojawią się u nas, a potem nie ma o nich żadnej informacji. Kiedyś bywało, że słabsze po prostu nie przeżywały, czasem matki nie karmiły takich dzieci. Zdarza się też, że mamom bardzo zależy na niepełnosprawnych dzieciach, ale rodziny ich nie chcą.
Co jeszcze należało do Pani obowiązków w ośrodku?
Organizowałam konsultacje medyczne i operacje. Praktycznie wszystko było na mojej głowie, bawiłam się też w elektryka czy hydraulika. W ubiegłym roku udało nam się założyć panele słoneczne, na które pieniądze zebrała parafia. Niestety, codziennie szczury przegryzały kable, więc musiałam nauczyć się je łączyć, bo gdybym miała wołać elektryka, nie wypłaciłabym się, ale też pewnie nie miałabym światła przez miesiąc. Zresztą zanim poprosiłam o pomoc jakichś fachowców, sama musiałam wszystkiego się nauczyć. Wiedzieć, jak z nimi rozmawiać, żeby nie dać się w nic wkręcić, czy jadąc do sklepu oddalonego o 200 kilometrów, dopilnować, żeby kupili wszystko, co potrzebne. Przy kupowaniu trzeba się też targować. Wiedziałam, że jeśli ktoś podaje mi cenę, to powinnam zejść o połowę. A najlepiej po prostu znać ceny produktów, żeby wiedzieć, do jakiej granicy powinniśmy dojść.
Jak duża jest diecezja, w której był wasz ośrodek?
Od jednego krańca do drugiego jest ponad
Ile osób przebywało w ośrodku?
Na stałe było około 30 dzieci i młodzieży, niepełnosprawnych ruchowo, w tym dwoje upośledzonych w stopniu lekkim i znacznym. Najmłodsze dziecko miało ok. 9 lat, a najstarsi – ponad 20. Były też dzieci, które tylko dochodziły na zajęcia lub przyjeżdżały na obozy rehabilitacyjne. Ośrodek był formą internatu dla tych, którzy chodzili do szkół katolickich. U nas mieli wyrównawcze zajęcia edukacyjne i naukę praktycznych umiejętności, np. robienia na drutach, szycia, stolarki. Kadra była niewielka – dwie osoby na etacie, kucharka, która zostawała z dziećmi na noc, krawcowa i nauczyciele przychodzący trzy razy w tygodniu na zajęcia wyrównawcze.
Jak porozumiewaliście się i językowo, i na poziomie mentalnym?
Rozmawialiśmy przede wszystkim po francusku. Z porozumieniem mentalnym natomiast było różnie, bo prawie do wszystkiego mamy zupełnie inne podejście. To, co dla mnie było błahostką, dla nich było końcem świata. I odwrotnie. Kiedy jedna z dziewcząt zaszła w ciążę, ja się przejmowałam, a dla nich najważniejszym pytaniem było, czy rodziny obojga młodych zaakceptowały ten fakt. Jeśli dogadały się między sobą, wszystko było w porządku.
Pewnie nie wszystkie dzieci znały francuski.
Ale szybko się uczyły. Pamiętam dziewczynę, która przychodząc do nas, nie potrafiła powiedzieć nawet: „dziękuję”, a po roku mówiła lepiej niż ja. Jeśli chodzi o języki lokalne, to zwykle każde włada czterema albo pięcioma z nich. W całej diecezji jest 17 różnych języków. Po jakimś czasie rozumiałam już, o czym rozmawiają, chociaż sama nie potrafiłam niczego powiedzieć.
Czy w Czadzie można spotkać się ze skrajną biedą albo prawdziwym głodem?
Tak, chociaż kiedy jest się tam dłużej, to już się tego tak nie zauważa, bo zmienia się punkt odniesienia. Na przykład ten rok był bardzo trudny, bo ostatnia pora deszczowa zawiodła. Było bardzo mało opadów, a w związku z tym słabe plony i drożyzna. Ludzie od razu to odczuli. Odwiedzaliśmy razem z dziećmi starsze osoby w okolicy i niektóre z nich były w bardzo ciężkiej sytuacji, podobnie jak całe rodziny. Udało nam się zorganizować dożywianie dzieci w czasie wakacji, bo część z nich po prostu nie przeżyłaby. Zaczynaliśmy od
Kościół w Czadzie jest bardzo młody, nie ma nawet stu lat...
Pierwsi misjonarze przyjechali tam w 1929 lub 1935 r. – są różne informacje na ten temat. Przygotowywania do chrztu trwają tam 4 lata, a potem jest jeszcze rok do bierzmowania. Ale podobnie jak w Polsce, często po tym sakramencie wierni „znikają”. Jest dużo katechumenów, a potem nie ma chrześcijan, którzy biorą udział w życiu parafii. Widać to nawet po stałej, corocznej opłacie, którą przekazują na parafię. Kiedy są katechumenami, płacą, a potem już rzadko. W naszym regionie, na południu kraju, chrześcijanie stanowią połowę ludności, reszta to muzułmanie. Nie było jednak konfliktów na tle religijnym, bardziej na tle sprawowania władzy. Wyższe ważne stanowiska zajmowali muzułmanie, rzadko chrześcijanie. Czasem zdarza się, że chrześcijanie z tego powodu przechodzą na islam. Przynajmniej tak dzieje się tam, gdzie jestem.
„Gdzie jestem”? Chyba „byłam”...
No tak (śmiech), ale chyba już zawsze będę tak myślała o tym miejscu. Bardzo trudno było mi stamtąd wyjechać. Najgorsze było pożegnanie z dziećmi, bardzo staraliśmy się nie płakać. Po mnie odpowiedzialność w ośrodku przejęły siostry zakonne z Konga.
Czego nauczył Panią ten 3-letni pobyt w Czadzie?
Bycia – tam ważne jest po prostu bycie z ludźmi. Obniżył się też mój poziom pracoholizmu. Często przychodziłam do ośrodka i po prostu siedziałam z dziećmi na macie, grałam, bawiłam się, rozmawiałam. Dzięki temu wychowankowie mieli do mnie coraz większe zaufanie. Na początku z niczym do mnie nie przychodzili, z czasem to się zmieniało. Zaczynali się otwierać, opowiadać o sobie, o swoim domu. Starałam się nie planować żadnej pracy biurowej w ośrodku. Potem, najczęściej w nocy, zajmowałam się dokumentami. Oni uwielbiają być razem, dlatego chciałam, żeby to był dla nich dom, a nie ośrodek. Pobyt w Czadzie nauczył mnie też doceniania tego, co się ma.
I jak w tamtym kontekście postrzega Pani naszą rzeczywistość?
Na razie uczę się wszystkiego od nowa. Jestem tu dopiero kilka miesięcy, z czego część spędziłam na urlopie. Wydaje mi się, że mamy wszystkiego za dużo, widzę też, ile rzeczy marnujemy, np. nie zjada się chleba do końca i wyrzuca go. Jeszcze nie mogę się w tym odnaleźć, że mam wszystko, czego potrzebuję. Strasznie szybko żyjemy, biegamy, mało się rozmawia, bo wymuszają to zewnętrzne okoliczności. Takie są moje pierwsze spostrzeżenia.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.