Powtarzam często, że kiedy pójdziemy do Pana Boga, On nie zapyta: „Ty, Stuligrosz, a ile masz odznaczeń, jakie masz wykształcenie?”, tylko zapyta: „Coś ty zrobił dobrego w życiu? Ze Stefanem Stuligroszem, założycielem Poznańskich Słowików, Chóru Chłopięco-Męskiego im. W. Gieburowskiego, rozmawia Józef Augustyn SJ
Czytałem kiedyś w miesięczniku „Klasyka” wywiad z Panem i byłem nim urzeczony. Pogodnie i ciepło mówił Pan o swoim życiu: o wierze, o modlitwie, o swojej żonie, o pracy. I od tego czasu bardzo chciałem z Panem porozmawiać. Pierwsze pytanie, które mi się nasuwa, dotyczy Pańskiego doświadczenia życiowego. Dzieciństwo Pan przeżył w latach międzywojennych, młodość przypadła na II wojnę światową, karierę artystyczną zaczął Pan w czasach bardzo trudnych – stalinizmu. Obserwował Pan, jak ten świat się zmienia. Co dla Pana było i jest ważne?
Szczerze mówiąc, nie jestem przygotowany na takie pytanie...
Chodzi o prostą rozmowę o życiu...
Przede wszystkim – w moim życiu miałem szczęście do dobrych ludzi. Za młodu miałem babcię Franciszkę, którą zawsze z miłością wspominam, za którą się codziennie modlę. Zmarła w 1936 roku. To była bardzo prosta kobieta, ale o głębokiej kulturze serca, nabożna. W trudnych chwilach nie załamywała się, siłę czerpała właśnie z modlitwy, z wiary. Była to szczera, gorąca wiara. Wydaje mi się, gdy obserwuję życie, że niektórzy ludzie, doznając pewnych niepowodzeń, odwracają się od Pana Boga. Babcia Franciszka nie odwracała się. Tak samo nie odwracała się później moja matka – Marianna, twarda i nieugięta kobieta.
Miałem dobry przykład w domu rodzinnym. Dom był religijny, ale bez dewocji, bez jakichś nienormalnych emocji: Pan Bóg jest – jest. Modlimy się – modlimy. „Pacierz mówiłeś?” – pyta matka. „Mówiłem” – odpowiadam. „Nie widziałam, powtórz jeszcze raz”.
Było to więc życie bardzo proste, naturalne, zwyczajne. W młodości człowiek odwrócił się troszeczkę od Pana Boga, choć zawsze Mu służyłem: śpiewem, grą na organach, prowadzeniem chóru itd. W młodości były rozmaite problemy. Wydawało się, że Pan Bóg był jakby mniej potrzebny. Ale zawsze Ktoś czuwał nade mną. Zawsze... Urodziłem się pod dobrą gwiazdą: 26 sierpnia, w uroczystość Matki Boskiej Częstochowskiej. Często powtarzam, że nie zawsze byłem Jej najlepszym synem, ale dobra matka najsłabszym i najmłodszym opiekuje się najbardziej troskliwie.
W czasie okupacji było bardzo trudno odbyć prywatną spowiedź, dlatego że tylko dwa kościoły były dostępne dla poznaniaków. W każdym z nich było tylko dwóch księży, którym nie wolno było przemówić po polsku ani jednego słowa. Pamiętam, że raz miałem szczęście odbyć krótką spowiedź w zakrystii kościoła Matki Boskiej Bolesnej na tak zwanym Łazarzu, gdzie w domowym areszcie na probostwie przebywał ksiądz biskup Walenty Dymek. I on, bodajże przed Bożym Narodzeniem, spowiadał w zakrystii. Klęknąłem, wyspowiadałem się krótko, bo cała masa ludzi czekała. Spowiednik powiedział do mnie: „Biedny jesteś, żałuj szczerze”.
Po wojnie pewnego dnia ubrałem się świątecznie. Był to dzień powszedni. Było słonecznie, pięknie. Poszedłem w miasto na spacer, bez żadnego celu. Trafiłem na Wzgórze św. Wojciecha do ojców karmelitów. Zadzwoniłem do furty, otworzył mi bardzo sympatyczny zakonnik. Jak się potem dowiedziałem, ojciec Leonard Kowalówka. Zapytałem, czy nie przeszkadzam i czy porozmawiałby ze mną chwilę. On zaprosił mnie do skromnej rozmównicy i dwie godziny mówiłem z nim o moim życiu. Ojciec Leonard tylko czasami o coś zapytał. Był bardzo delikatny, subtelny, przyjemny. Na zakończenie mówi: „Niech klęknie, udzielę rozgrzeszenia”. A ja: „Ojcze, ja nie do spowiedzi, ja na rozmowę”. „Ale to była najpiękniejsza spowiedź, jaką miałem możność w życiu wysłuchać”. Wracałem do domu uniesiony, na skrzydłach. Ktoś poprowadził mnie do ojców karmelitów.
Często mówię moim chłopcom, których uczę, żeby czekali. Pan Bóg zawsze człowieka gdzieś zaprowadzi, postawi przed czyjeś drzwi i powie: „Tu czekaj, ktoś ci rękę poda”. Mnie wówczas to spotkało. Przyszło cudowne nawrócenie. Radość olbrzymia.
Miałem szczęście do dobrych spowiedników. Najpierw był ojciec Leonard Kowalówka, który darzył mnie swoją przyjaźnią. Kiedy wyjeżdżał na misje do Afryki, powierzył mnie ojcu Romeuszowi Bodzencie, sędziwemu kapłanowi. Ten był cudowny. Czasami mówiłem mu: „Ojcze, ja tyle mam roboty, wieczorem jestem tak zmęczony, że przyłożę głowę do poduchy i zapominam o pacierzu, śpię”. A on na to: „Niech Cię nawet sen nasz chwali”. Rozwiązał problem.
Osobiście nie lubię, gdy mi ktoś kadzi. Są takie panie, które przesadzają: „Ach, pan taki sławny”, niemal na ołtarz by mnie postawiły. To mnie strasznie niecierpliwi i mam ochotę „trzepnąć pięścią między oczy”, ale tylko w myślach oczywiście. I z tego też się spowiadałem, z tej mojej niecierpliwości. W takich chwilach ojciec Romeusz mawiał: „Jak im potrzebne, to niech sobie tak gadają”. O. Bodzenta zawsze zwracał się do mnie przez on: „A on niech się uczy pokory”. Fantastyczna sprawa.
Im człowiek jest starszy, tym bardziej dojrzewa. Niektórzy twierdzą, że jedyna rzecz, która się Panu Bogu nie udała, to starość. Ja uważam, że starość jest błogosławieństwem. Opadają wszelkie emocje, znikają słabości, złe skłonności. To wszystko się gdzieś oddala. I człowiek się skupia po prostu na modlitwie. Ta modlitwa jest mi bardzo potrzebna. Muszę się ojcu przyznać szczerze: rano się modlę za żywych, wieczorem za zmarłych. Mam całą litanię, modlę się kilkanaście minut. Nie jestem wyrachowany: „Panie Boże, jak będę się gorąco modlił, to dasz mi to czy tamto”. Nie. Modlitwa to moja potrzeba. Zawsze modlę się i za bliskich, i za Ojca Świętego, i za biskupów poznańskich. Oni nie wiedzą o tym...
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).