Życie jest jednym tchnieniem

publikacja 30.06.2012 07:00

Powtarzam często, że kiedy pójdziemy do Pana Boga, On nie zapyta: „Ty, Stuligrosz, a ile masz odznaczeń, jakie masz wykształcenie?”, tylko zapyta: „Coś ty zrobił dobrego w życiu? Ze Stefanem Stuligroszem, założycielem Poznańskich Słowików, Chóru Chłopięco-Męskiego im. W. Gieburowskiego, rozmawia Józef Augustyn SJ

Życie jest jednym tchnieniem KrejZii / CC-SA 3.0 prof. Stefan Stuligrosz ze swoim chórem

Czytałem kiedyś w miesięczniku „Klasyka” wywiad z Panem i byłem nim urzeczony. Pogodnie i ciepło mówił Pan o swoim życiu: o wierze, o modlitwie, o swojej żonie, o pracy. I od tego czasu bardzo chciałem z Panem porozmawiać. Pierwsze pytanie, które mi się nasuwa, dotyczy Pańskiego doświadczenia życiowego. Dzieciństwo Pan przeżył w latach międzywojennych, młodość przypadła na II wojnę światową, karierę artystyczną zaczął Pan w czasach bardzo trudnych – stalinizmu. Obserwował Pan, jak ten świat się zmienia. Co dla Pana było i jest ważne?

Szczerze mówiąc, nie jestem przygotowany na takie pytanie...

Chodzi o prostą rozmowę o życiu...

Przede wszystkim – w moim życiu miałem szczęście do dobrych ludzi. Za młodu miałem babcię Franciszkę, którą zawsze z miłością wspominam, za którą się codziennie modlę. Zmarła w 1936 roku. To była bardzo prosta kobieta, ale o głębokiej kulturze serca, nabożna. W trudnych chwilach nie załamywała się, siłę czerpała właśnie z modlitwy, z wiary. Była to szczera, gorąca wiara. Wydaje mi się, gdy obserwuję życie, że niektórzy ludzie, doznając pewnych niepowodzeń, odwracają się od Pana Boga. Babcia Franciszka nie odwracała się. Tak samo nie odwracała się później moja matka – Marianna, twarda i nieugięta kobieta.

Miałem dobry przykład w domu rodzinnym. Dom był religijny, ale bez dewocji, bez jakichś nienormalnych emocji: Pan Bóg jest – jest. Modlimy się – modlimy. „Pacierz mówiłeś?” – pyta matka. „Mówiłem” – odpowiadam. „Nie widziałam, powtórz jeszcze raz”.

Było to więc życie bardzo proste, naturalne, zwyczajne. W młodości człowiek odwrócił się troszeczkę od Pana Boga, choć zawsze Mu służyłem: śpiewem, grą na organach, prowadzeniem chóru itd. W młodości były rozmaite problemy. Wydawało się, że Pan Bóg był jakby mniej potrzebny. Ale zawsze Ktoś czuwał nade mną. Zawsze... Urodziłem się pod dobrą gwiazdą: 26 sierpnia, w uroczystość Matki Boskiej Częstochowskiej. Często powtarzam, że nie zawsze byłem Jej najlepszym synem, ale dobra matka najsłabszym i najmłodszym opiekuje się najbardziej troskliwie.

W czasie okupacji było bardzo trudno odbyć prywatną spowiedź, dlatego że tylko dwa kościoły były dostępne dla poznaniaków. W każdym z nich było tylko dwóch księży, którym nie wolno było przemówić po polsku ani jednego słowa. Pamiętam, że raz miałem szczęście odbyć krótką spowiedź w zakrystii kościoła Matki Boskiej Bolesnej na tak zwanym Łazarzu, gdzie w domowym areszcie na probostwie przebywał ksiądz biskup Walenty Dymek. I on, bodajże przed Bożym Narodzeniem, spowiadał w zakrystii. Klęknąłem, wyspowiadałem się krótko, bo cała masa ludzi czekała. Spowiednik powiedział do mnie: „Biedny jesteś, żałuj szczerze”.

Po wojnie pewnego dnia ubrałem się świątecznie. Był to dzień powszedni. Było słonecznie, pięknie. Poszedłem w miasto na spacer, bez żadnego celu. Trafiłem na Wzgórze św. Wojciecha do ojców karmelitów. Zadzwoniłem do furty, otworzył mi bardzo sympatyczny zakonnik. Jak się potem dowiedziałem, ojciec Leonard Kowalówka. Zapytałem, czy nie przeszkadzam i czy porozmawiałby ze mną chwilę. On zaprosił mnie do skromnej rozmównicy i dwie godziny mówiłem z nim o moim życiu. Ojciec Leonard tylko czasami o coś zapytał. Był bardzo delikatny, subtelny, przyjemny. Na zakończenie mówi: „Niech klęknie, udzielę rozgrzeszenia”. A ja: „Ojcze, ja nie do spowiedzi, ja na rozmowę”. „Ale to była najpiękniejsza spowiedź, jaką miałem możność w życiu wysłuchać”. Wracałem do domu uniesiony, na skrzydłach. Ktoś poprowadził mnie do ojców karmelitów.

Często mówię moim chłopcom, których uczę, żeby czekali. Pan Bóg zawsze człowieka gdzieś zaprowadzi, postawi przed czyjeś drzwi i powie: „Tu czekaj, ktoś ci rękę poda”. Mnie wówczas to spotkało. Przyszło cudowne nawrócenie. Radość olbrzymia.

Miałem szczęście do dobrych spowiedników. Najpierw był ojciec Leonard Kowalówka, który darzył mnie swoją przyjaźnią. Kiedy wyjeżdżał na misje do Afryki, powierzył mnie ojcu Romeuszowi Bodzencie, sędziwemu kapłanowi. Ten był cudowny. Czasami mówiłem mu: „Ojcze, ja tyle mam roboty, wieczorem jestem tak zmęczony, że przyłożę głowę do poduchy i zapominam o pacierzu, śpię”. A on na to: „Niech Cię nawet sen nasz chwali”. Rozwiązał problem.

Osobiście nie lubię, gdy mi ktoś kadzi. Są takie panie, które przesadzają: „Ach, pan taki sławny”, niemal na ołtarz by mnie postawiły. To mnie strasznie niecierpliwi i mam ochotę „trzepnąć pięścią między oczy”, ale tylko w myślach oczywiście. I z tego też się spowiadałem, z tej mojej niecierpliwości. W takich chwilach ojciec Romeusz mawiał: „Jak im potrzebne, to niech sobie tak gadają”. O. Bodzenta zawsze zwracał się do mnie przez on: „A on niech się uczy pokory”. Fantastyczna sprawa.

Im człowiek jest starszy, tym bardziej dojrzewa. Niektórzy twierdzą, że jedyna rzecz, która się Panu Bogu nie udała, to starość. Ja uważam, że starość jest błogosławieństwem. Opadają wszelkie emocje, znikają słabości, złe skłonności. To wszystko się gdzieś oddala. I człowiek się skupia po prostu na modlitwie. Ta modlitwa jest mi bardzo potrzebna. Muszę się ojcu przyznać szczerze: rano się modlę za żywych, wieczorem za zmarłych. Mam całą litanię, modlę się kilkanaście minut. Nie jestem wyrachowany: „Panie Boże, jak będę się gorąco modlił, to dasz mi to czy tamto”. Nie. Modlitwa to moja potrzeba. Zawsze modlę się i za bliskich, i za Ojca Świętego, i za biskupów poznańskich. Oni nie wiedzą o tym...

Teraz się dowiedzą...

Wieczorem polecam Miłosierdziu Bożemu Barbarkę, rodziców, rodzeństwo, dziadków, wszystkich krewnych, wszystkich nauczycieli i wychowawców, koleżanki i kolegów, zmarłych śpiewaków... I za tych, którzy mnie nienawidzili. Zmarłych wymieniam po imieniu i po nazwisku...

Pańską żonę jako pierwszą?

Oj tak, tak. Zawsze modlę się za Barbarkę. Zostawiła mi piękną modlitwę, którą znalazłem w jej modlitewniku po jej śmierci dwa lata temu: „Wszyscy święci, święte Pańskie, z łaski Boga trwajcie z nami, prosimy w solidarnym i aktywnym świętych obcowaniu”. To jedna.

I druga: „Zmazy doczesne wypal w nas, Panie, a światłość wieczna niechaj im świeci i pełnia życia niech ich ogarnia”. To też jest piękne...

Gdy mówimy: „Wieczny odpoczynek racz im dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj im świeci”, mógłby ktoś wówczas pomyśleć, że zmarli śpią i nigdy się nie obudzą. A w modlitwie Barbarki jest: „Pełnia życia niech ich ogarnia”. To jest ta moc, ta wiara. To mnie bardzo pokrzepia. Mimo że jestem nieraz zmęczony, zawsze do tego dodaję dziesiątek różańca za dusze w czyśćcu.

Doznałem wiele miłości od ludzi. Miałem szczęście do przyjaciół, do dobrych przyjaciół, do szlachetnych przyjaciół, takich jak – pozwolę sobie wymienić – znakomita pianistka poznańska prof. Gertruda Konatkowska (kazała mi mówić do siebie „Matulu”, taka moja matka artystyczna), potem była pani prof. Maria Trąmpczyńska. Wielu jest takich, którym dużo zawdzięczam. Uważam, że prawdziwa przyjaźń, prawdziwa miłość nie kończy się wraz z odejściem. Istnieje jakaś fantastyczna nić, zapewniająca łączność tego świata – jeszcze pielgrzymującego – z tamtym światem wiecznej szczęśliwości. W to wierzę. Człowiek się boi śmierci. Ja nie wiem, jaka ta śmierć będzie, chciałbym zasłużyć na dobrą...

W wywiadzie, o którym wspominałem, uderzył mnie Pana stosunek do chłopców z chóru: z jednej strony wyczułem, że traktuje ich Pan z wielką ojcowską dobrocią i życzliwością, ale z drugiej strony – jest Pan bardzo wymagającym mistrzem...

Jestem strasznym despotą...

Jak Pan łączy miłość i dobroć z surowymi wymaganiami. Nie obrażają się ci młodzi ludzie, kiedy wymaga Pan od nich tak wiele, kiedy uświadamia im Pan, że życie jest trudne?

Nie, nie obrażają się. Czasem rzeczywiście jestem straszny, niegodziwy; z tego, że ich nieraz na próbach tak męczę, też się spowiadam.

Czym ich Pan tak męczy?

Jestem nieustępliwy w wymaganiach. Poza tym nie lubię głupoty i przemocy. Niektórzy chłopcy przynoszą pewne złe nawyki ze szkoły. Ostatnio zdarzyło się, gdyśmy byli za granicą, że jeden starszy chłopiec zażądał od młodszego pod groźbą pobicia 10 marek. No, to już jest straszna rzecz. Od razu usunąłem winowajcę z chóru.

Sytuacja ta miała miejsce w Pańskim chórze?

– Tak, w moim chórze. Takie rzeczy zdarzają się nawet w naszym gniazdku. Tak nie może być! Zawsze silniejszy musi pomóc młodszemu i słabszemu. Koniecznie! Oni to raczej rozumieją. Najlepiej rozumieją to ci, którzy wracają po wielu latach. We wrześniu 2000 roku był zjazd Poznańskich Słowików z okazji osiemdziesiątej rocznicy moich urodzin. Podchodzili do mnie starsi panowie, których czasem nie mogłem poznać, i w prywatnych rozmowach – bez porozumiewania się między sobą – dziękowali mi za przykład, za wiarę...

Za świadectwo wiary...

Dziękowali także za przyjaźń, nawyk przyjaźni, dobrej przyjaźni. Chłopcy w moim chórze uczą się przyjaźni. Tworzą grupki – dwóch, trzech, pięciu. Wreszcie dziękowali za wypracowanie nawyku wytrwałej pracy. Ja się też codziennie modlę o cierpliwość, o wytrwałość, kiedy wyniki moich trudów zakrywa Pan przede mną w tajemnicy zamierzeń swoich, bo też nie wiadomo, czego Pan Bóg chce. Trzeba Mu zaufać.

Przyznam, że w czasie koncertów wygłaszam nieraz małe rekolekcje. Ostatnio byłem w Pleszewie. Biedota taka, te kobiety takie biedne, biedne dzieci, mężczyźni. Jak ich nie ogarnąć miłością, współczuciem. Koniecznie trzeba powiedzieć jakieś dobre słowo, przekazać miłość, głęboki szacunek. Powtarzam często, że kiedy pójdziemy do Pana Boga, On nie zapyta: „Ty, Stuligrosz, a ile masz odznaczeń, jakie masz wykształcenie?”, tylko zapyta: „Coś ty zrobił dobrego w życiu? Uciekaj tam na koniec, poczekaj, bo tu jest przed tobą tyle prostych ludzi, szczerych, świętych, o wiele godniejszych od Ciebie”. Bo przecież święci to nie tylko ci kanonizowani. Jest wielu świętych ludzi, prawdziwie dobrych, szlachetnych, cierpliwych. Ile jest uronionych łez, ile tęsknot, bólu, cierpienia znoszonego z poddaniem się Bożej woli. I w tych wszystkich doświadczeniach trzeba być z ludźmi.

Co powiedziałby Pan rodzicom dzieci w wieku Pańskich chłopców. Jakich rad czy wskazówek by im Pan udzielił?

Rodzicom moich chłopców mówię: „Pamiętajcie, drodzy państwo, wydając na świat dziecko, macie obowiązek przygotować je do wieczności – szlachetnym życiem, szlachetnym postępowaniem, dobrocią”.

Nasze życie w porównaniu z wiecznością jest jednym tchnieniem, niedostrzegalnym. Tym bardziej się człowiek zastanawia, czy warto (przepraszam, że użyję tutaj takich słów, ale używam ich w spotkaniach z ludźmi) dopuszczać się jakichś paskudztw, nienawiści, zazdrości, czy warto było nie przebaczać. W obecnych czasach trzeba ludziom otwierać oczy na niektóre sprawy. Żałuję, że dopiero na starość jestem taki, ale wcześniej, jak miałem okazję, też podobnie mówiłem. Spotykałem się z rodzicami moich chłopców. Kiedy kończyłem, mówiłem: „Proszę państwa, bardzo proszę, żeby państwo byli łaskawi powiedzieć swoim synom to i tamto”. „Proszę pana, niech pan mówi, oni pana lepiej słuchają niż mnie, niż nas” – odpowiadali mi rodzice. Tak było rzeczywiście na zebraniach. Nie chcę robić z siebie bohatera. Uważam jednak, że świecki człowiek wierzący ma też obowiązek świadczenia. Daję świadectwo i tego się nie wstydzę, pomimo tego, że niektórzy z moich śpiewaków psioczą na mnie, że za długo mówię w czasie koncertów.

Może są młodzi, jeszcze nie wiedzą, że to ważne...

W mojej chóralnej rodzinie jest wielu chłopców szlachetnych, dobrych, którzy mogliby być przykładem dla niektórych starszych panów z tenorów i basów. Nie jesteśmy ściśle chórem kościelnym, ale nie ma niedzieli bez Mszy św. z naszym śpiewem – chyba że podróżujemy. Jednak wszędzie, gdziekolwiek śpiewamy, wstępujemy do kościoła: w Niemczech, we Francji, a szczególnie w Poznaniu, zawsze w niedzielę jesteśmy w kościele. Czasem do chóru nie docierają słowa kaznodziei, a chłopcy coś tam sobie szepcą, wymieniają znaki porozumiewawcze, przyjacielskie uśmiechy, jeden drugiemu but rozsznuruje, to się zdarza. Ale na Mszy św. jak zgraja rozćwierkanych wróbli pędzą do komunii. A ja, stary pryk, wzruszam się, gdy widzę to zderzenie chłopięcej żywiołowości i pobożności. Tak musi być.

Takie jest życie...

Pan Bóg nie chce, żebyśmy byli tylko poważni. Świętość to nie smutek, ale to wielka radość. Prawda? I mówię do tych chłopców: „Jesteście bardzo kochani”, choć na próbach często wrzeszczę na nich: „Inteligentnemu chłopcu mówi się jeden raz”. I koniec żartów.

Kochając młodych, trzeba ich przygotować do twardego życia. A podstawą dobrego życia, warunkiem odnoszenia zwycięstw jest: poszanowanie praw Bożych, człowieczych i solidna praca. Nie lenistwo. Człowiek nie może się w życiu ślizgać. Nie da się przejść przez życie mówiąc sobie: „Jakoś to będzie”.

Panu udały się w życiu dwie rzeczy: z jednej strony wielka kariera artystyczna...

Dobrze, że człowiek o tym nie myśli. Ojcze, jak Boga kocham, nie myślę, że jestem wielki, broń Boże...

Kariera artystyczna Pana to pewien fakt. Nie próbuję Panu kadzić, bo już wiem, że to jest niebezpieczne (śmiech). Poza tym sam wyznaję zasadę, którą w czasie rekolekcji przytaczam: „Kto drugiego chwali, oddaje go w ręce diabła”. Robiąc karierę, nie zaniedbał Pan rodziny. W wywiadzie, o którym wspominałem, bardzo ciepło mówił Pan o swojej rodzinie, o żonie, o dzieciach.

Niektórych rzeczy jednak żałuję, na przykład, że za bardzo poświęcałem się jako rektor w czasach komunistycznych. Nie byłem w partii. Dali mi dwóch prorektorów: jeden partyjny, a drugi i partyjny, i w UB. Wiedziałem o tym dobrze, bo nos miałem świetny. Znałem wszystkich studentów, otaczałem ich opieką, a nasze sprawy rodzinne omawialiśmy z Barbarką późnym wieczorem, kiedy ona była już zmęczona i kiedy ja byłem zmęczony. Zadaję sobie czasem pytanie, czy nie zaniedbałem wtedy spraw rodzinnych? Ale córki mnie kochają, dwie mieszkają teraz ze mną. Jednak uważam, że kiedy byłem rektorem, miałem też obowiązek pomóc innym.

Na szczęście, Pan Bóg mi dał tak dobrą i świętą żonę, że nie buntowała mnie przeciw nikomu. Ilu miałem przyjaciół, tylu miałem też wrogów. Zawsze, jak przyszedłem do domu, to „zawieszałem na szyi Barbarki” to, co przykrego spotkało mnie w pracy. Barbarka zachowywała się zawsze z największą kulturą. Niektóre panie, żony mężów na stanowiskach, oburzałyby się: „Jak ja bym była na twoim miejscu, to bym im pokazała. A ty fajtłapa jesteś”. Barbarka nigdy tak nie mówiła. Ktoś mi kiedyś powiedział: „Wykreśl ze słownika dwa słowa: «zawsze» i «nigdy»”. Ale o Barbarce mogę powiedzieć, że nigdy mnie nie buntowała i zawsze podobne rozmowy kończyła: „Będziemy się za tego człowieka modlić. Będziemy prosić, żeby go Pan Bóg od nas oddalił”. Naprawdę, opadały emocje.

Tak samo córki wyżalały się przed nią. W gimnazjum, a potem na uniwersytecie, słyszały nieraz przykre słowa: „A, to te od Stuligrosza, od tego klerykała. My wam pokażemy”. Czasem się buntowały na takie traktowanie. A kiedy matka wiedziała, że nie mają słuszności w jakiejś sprawie, bardzo mądrze kończyła całą rozmowę: „Dzisiaj jesteśmy podniecone za bardzo, mogłybyśmy komuś krzywdę zrobić, powrócimy do sprawy jutro, jak emocje opadną, jak się prześpimy”. Była bardzo dobrą matką. To był rzeczywiście święty człowiek.

Gdzie Pan poznał żonę?

Przed wojną należałem do Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Męskiej. Naszym opiekunem był ks. Aleksander Woźny. Spotykałem u niego o trzy lata ode mnie młodszą dziewczynę z ujętymi w warkocze jasnymi włosami. To była bratanica księdza Aleksandra. Barbarka. Nie myślałem wówczas, że będzie moją żoną. Jak to Pan Bóg tym wszystkim kieruje...

Przyznam szczerze, miałem wielkie powodzenie u dziewcząt, jakbym chciał, to bym nabroił. Ale jakoś Pan Bóg mnie ochronił. Naprawdę. Miałem dobry głos, byłem pierwszym tenorem miasta Poznania. Modliłem się jednak o dobrą żonę i dostałem ją. Była asystentką na farmacji na Uniwersytecie Poznańskim. Wykradłem ją, kiedy była już w Instytucie Badań Wód Mineralnych, w Instytucie Balneologicznym w Szczawnie Zdroju. Kiedy tam wyjechała, zaraz pomyślałem: jeszcze mi ją ktoś sprzed nosa sprzątnie. Udałem się do Szczawna i oświadczyłem się. Zostałem przyjęty. Tak... Byliśmy narzeczonymi pewno ze trzy miesiące. 20 stycznia 2002 roku obchodzilibyśmy pięćdziesiątą rocznicę naszego ślubu.

Skoro tylko wyszła za mnie za mąż, całkowicie poświęciła się domowi. Zostały tylko dwie przyjaciółki: Marysia Rzyska, też farmaceutka, i Janka Grochmalicka, dziś pani profesor. To były dwie najserdeczniejsze przyjaciółki.

Jeżeli były jakieś nieporozumienia między nami, to tylko dlatego że nie chciała mi towarzyszyć, jeżeli były w domu jakieś ważne sprawy, np. któreś z dzieci chorowało. Czasem było mi przykro. „Czy ja wdowcem jestem?” – mawiałem.

Jeszcze dodam, że nie przywiązywała wagi do złota, do jakichś pierścionków, broszek, rubinów, szmaragdów. Bardzo ją za to ceniłem, ponieważ i ja nie przywiązuję do tego żadnej wagi. Owszem, jak jej coś tam przywiozłem z zagranicy, np. z Japonii przywiozłem jej kiedyś jedwab na sukienkę, to się cieszyła. U nas była bieda. Jak długo była zdrowa, podróżowała razem ze mną. W Stanach Zjednoczonych byliśmy dwukrotnie, w Szwecji, we Francji kilkakrotnie, w Rzymie.

W Watykanie przedstawiłem Ojcu Świętemu Barbarkę i naszą córkę Marię. „Wasza Świątobliwość pozwoli, że przedstawię małżonkę” – powiedziałem. Barbara klęknęła i nie mogła wstać, bo miała już wtedy osteoporozę. A Ojciec Święty mówi: „No tak, matka, jak zobaczyła Ojca Świętego, tak padła na kolana, a teraz wstać nie może. No i cóż, Papież musi matkę podnieść”. I podnosi ją. Barbara płakała ze szczęścia, ze wzruszenia. „A córka ma zamiar pójść w ślady matki, a ja do tego nie dopuszczę” – mówi Ojciec Święty i przyciska Marysię do siebie. Mamy piękne zdjęcie Marysi w objęciach Ojca Świętego.

Potem, kiedy w 1983 roku pojechałem do Watykanu na zaproszenie Ojca Świętego, aby trzy miesiące wcześniej ustalić program śpiewów sakralnych na beatyfikację siostry Faustyny Kowalskiej, to zaproszony byłem do kaplicy na prywatną Mszę św. Tam dostałem dwa różańce: „Ten dla mistrza, a ten dla Barbary, pańskiej małżonki, żeby nam nie chorowała” – powiedział Papież. Więc pamiętał imię mojej żony i wzruszył mnie tym. Codziennie modlę się za Ojca Świętego o siły w dążeniach do zjednoczenia wszystkich wierzących w Boga w jedną chrześcijańską rodzinę. To fantastyczna sprawa.

Śpiewał Pan ze swoimi chłopcami na beatyfikacji i na kanonizacji siostry Faustyny...

Siostra Faustyna pamięta o nas. Mam osobisty kontakt z nią, kontakt bardzo serdeczny.

Słuchałem śpiewów Pańskiego chóru na beatyfikacji siostry Faustyny. Byłem wówczas redaktorem Radia Watykańskiego i robiłem bezpośrednie sprawozdanie z tej Mszy św.

Beatyfikacja i kanonizacja siostry Faustyny to były wielkie przeżycia. Radość wielka...

Kiedy Barbarka zmarła (18 listopada 1999 roku), to od razu miałem telefon z Watykanu, że Ojciec Święty zaprasza Poznańskie Słowiki na kanonizację siostry Faustyny (30 kwietnia 2000 roku). Myślę sobie: i tam w niebie jest kumoterstwo. Wzięły się obie pod rękę i powiedziały: „Słuchaj, pojedzie twój mąż do Watykanu”. To jest moje silne oparcie. Nie tracę radości życia. Mam problemy zdrowotne. Sztuczne biodro, nie mówiąc o trzecim komplecie zębów, rozruszniku serca.

Nasuwa mi się pewna anegdota. Przed jubileuszem 80-lecia urodzin zaczęło się coś niedobrze dziać z moim sercem. Na kilka dni przed uroczystościami dostałem jakiegoś ataku. Czułem, że umieram. Na szczęście był przy mnie mąż bratanicy mojej żony. Naprawiał komputer. Wezwał reanimacyjną karetkę. Przyjechali i wiozą mnie do szpitala. Jadą jednak jakąś okrężną drogą. Zajechali na wielkie osiedle, a ja umieram im w tej karetce: „Panowie, gdzie wy jedziecie, ja dobrze znam drogę do szpitala”. A oni mówią mi, że w tym wieżowcu mieszka jadąca z nami pani pielęgniarka. Pobiegła po aparat fotograficzny, bo przy okazji chciała sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie ze mną. Zajeżdżamy przed szpital, wychodzę z karetki, słaniam się, a oni: „Chwileczkę, chwileczkę”. Podtrzymują mnie, żebym porządnie pozował do zdjęcia. Naprawdę tak było.

Na trzy dni przed uroczystościami jubileuszowymi na własną odpowiedzialność wyszedłem ze szpitala, aby poprowadzić próby. Po ostatnim koncercie jubileuszowym wstawiają mi rozrusznik serca. Zrobiono mi miejscowe znieczulenie i leżę na prawym boku przykryty jakąś serwetą, żebym nie widział, co ze mną wyrabiają. W pewnym momencie doktor zaklął siarczyście (przepraszam za to słowo): „Cholera, jak przez taką cienką żyłę przecisnę tę elektrodę”. A ja mówię w sercu: „Barbarko, pomóż!”. Doktor podejmuje drugą próbę. Tym razem prześlizgnęło się łatwo! „Czy to jakiś cud, czy co?” – mówi lekarz. No i jak tu nie wierzyć w pomoc? W świętych obcowanie? Czasem córki czegoś szukają. „Mamusiu, gdzie to może być?”. Sięgają – jest. Naprawdę tak jest. Trzeba tylko mieć ufność, wierzyć. Dla mnie to jest to wielka siła i radość.

Pytają mnie nieraz, co robię, że jestem taki pogodny. Jak idę po sprawunki do marketu, podchodzą do mnie ludzie i witają się: „Dzień dobry, panie profesorze”. Odpowiadam: „Dzień dobry” i naturalnie ze wszystkimi się witam. I mówię do siebie: Nie mógłbym sobie nawet publicznie jednego głębszego łyknąć, żeby... (śmiech). Ale się cieszę, że ludzie mnie szanują. Ja też ludzi bardzo kocham. Ludzie to czują, tak mi się zdaje.

* * *

Podczas rozmowy z o. Józefem Augustynem prof. Stefan Stuligrosz podzielił się ogromną radością, jaką było dla niego otrzymanie doktoratu honoris causa Papieskiego Instytutu Muzyki Sakralnej 18 stycznia 2001 roku w Rzymie. Poniżej zamieszczamy tekst przemówienia, jakie wygłosił on z tej okazji.

Zostań z nami Panie, bo już się zmierzcha i dzień nachylił się ku wieczorowi (por. Łk 24, 29).

Ekscelencjo, Panie i Panowie, Drogie Siostry i Bracia,

26 sierpnia 2000 roku minęła osiemdziesiąta rocznica moich urodzin. Dzień mojego życia nachylił się ku wieczorowi... Piękny dzień dał mi mój Pan!... On trwał i nadal trwa przy mnie... Nieustannie... W radościach i smutkach. W najboleśniejszych godzinach mego życia. Nie opuszczał mnie nawet w chwilach zwątpień i moich upadków.

Jakże wdzięczny jestem mojemu Panu, że stale czuwa nade mną!... Otacza mnie ojcowską miłością... Darzy czerstwym zdrowiem, a serce moje wypełnia niewygasłym jeszcze ogniem twórczej energii. Podążam więc za Nim z radością drogą powołania, jaką mi wyznaczył. Od młodości śpiewam Mu... Gram i komponuję... Zbliżam ku Niemu chłopców i dorosłych śpiewaków mojego chóru, którym dyryguję od ponad 60 lat.

Byliśmy Mu wierni w najtragiczniejszych okresach hitlerowskiej i stalinowskiej niewoli, kiedy prześladowano także w mojej ojczyźnie Boga i Jego wyznawców. Sakralnymi śpiewami pokrzepialiśmy serca zniewolonych.

Drogie Siostry i Bracia!

Nasz Pan obdarzył mnie mocą Swego Ducha. Pozwolił mi zachować jasne oblicze. I teraz jestem z Wami, chociaż dzień mojego życia skłonił się ku wieczorowi. I cudownym blaskiem zajaśniała nade mną nowa gwiazda... Jest nią honor, jakim mnie obdarza Papieski Instytut Muzyki Sakralnej.

Całe me życie wypełniłem twórczą pracą Ad Maiorem Dei Gloriam. Nie oczekiwałem tak wysokiego zaszczytu! Tym bardziej jestem wzruszony i szczerze wdzięczny. Zaszczyt ten jest bowiem znakiem mojego Pana, że z ojcowskim przyzwoleniem przyjmuje spełnianą wobec Niego moją muzyczną służbę.

Wierzę, że po wieczorze mojego życia zajaśnieje także dla mnie dzień wiecznej radości wypełniony śpiewem i niebiańską muzyką tak piękną, jakiej nikt z nas tu na ziemi nie słyszał.

A nasz Pan pozostanie z nami!