Barbara Dominika Szkatuła od 25 lat jest misjonarką w Peru, w wioskach położonych w dżungli nad Amazonką. Nie należy do żadnego zakonu. Przed nią nikt ze świeckich osób z diecezji krakowskiej nie wyjechał na misje.
Barbara Dominika powołanie misyjne traktuje jako swój skarb i szczególne wezwanie przez Boga. Rodziło się ono w niezwykłych okolicznościach. Łamało wszelkie stereotypy. Bo przecież jak to możliwe, aby na misje do dalekiego kraju wyruszała osoba świecka, bez żadnego wsparcia w rodzinie zakonnej?
Słowa z pewnego kazania
Barbara Dominika pochodzi z Krowodrzy w Krakowie. Jako kilkunastoletnia dziewczyna brała czynny udział w grupie oazowej w parafii na Azorach i w grupie działającej przy kaplicy, która stała się zalążkiem parafii św. Jadwigi. Śpiewała w chórach, grała na gitarze. Kiedyś, a miała wtedy 17 lat, przyszła jej do głowy myśl, że w Kościele jest dziwny podział na dwie grupy: duchownych i świeckich. I chociaż tych drugich jest więcej, to niewiele mogą zrobić dla szerzenia Ewangelii. I to jej nie dawało spokoju. Mówi, że do końca życia nie zapomni Mszy świętej w kaplicy, którą odprawiał biskup Smoleński. Młodej Dominice zapadło w pamięć jedno zdanie z jego kazania. Biskup mówił, że wszyscy mają brać czynny udział w zbawczej misji Chrystusa.
– Zastanawiałam się później długo, co to znaczy. Wiedziałam jedno: biskup nie może kłamać. A skoro powiedział, że wszyscy, to znaczy, że i mnie to dotyczy – wspomina Barbara Dominika. To był pewien punkt odniesienia. Chodziła wtedy do XIV Liceum Ogólnokształcącego. Nie myślała jeszcze, aby jechać na misje, ale chciała pomagać innym, być potrzebną. Kierując się tym motywem, zaczęła się udzielać w duszpasterstwie chorych, prowadzonym przez kurię metropolitalną. Brała udział w wyjazdach z niepełnosprawnymi. – Cieszyłam się, że mogę pomagać. Czułam, że radość i szczęście czerpię ze służenia i dawania siebie drugim ludziom – opowiada.
Jeszcze nie sądziła, że trzeba opuścić Polskę i wyjechać w dalekie kraje. O krajach misyjnych wiedziała niewiele. Myślała raczej o tym, aby z pasją mówić innym o Chrystusie. W tym celu zrobiła kurs katechetyczny w Warszawie. Chciała katechizować w jakiejś parafii w Krakowie. Ale wtedy to było jeszcze nie do pomyślenia.
W Wiedniu
Los sprawił, że zaczęła katechizować w… Wiedniu. A to dlatego, że w 1980 roku pojechała turystycznie z koleżanką do Austrii i tam już została. W stolicy prowadziła katechezę dla dzieci z rodzin polskich. Tam zaczęła poważnie myśleć o misjach. – To, co robiłam, dawało mi wielką satysfakcję. Ale ciągle nie byłam spełniona. Uczestniczyłam w spotkaniach na temat misji. Wtedy dowiedziałam się, że Ameryka Południowa potrzebuje misjonarzy.
Dyrektor jednego z instytutów misyjnych widział zaangażowanie i determinację młodej Polki i obiecał jej sfinansowanie przelotu do Ameryki Południowej, jeśli tylko zdobędzie legalne zaproszenie od jakiegoś biskupa. Odtąd Barbara Dominika zaczęła poszukiwać możliwości zdobycia takiego zaproszenia. Znów pomogła Opatrzność. Był rok 1982. O Polsce było wtedy głośno z racji wprowadzenia stanu wojennego. – Na Mszę do kościoła polskiego w Wiedniu przychodziło wielu ludzi. Po jednej z Mszy poszliśmy do salki katechetycznej na herbatę i sok. I tam poznałam małżeństwo Mullerów, którzy pracowali w ONZ w Wiedniu. Zaprosili mnie do siebie na kolację. U nich otworzyłam się i powiedziałam, że moim marzeniem jest wyjazd na misje. Wcale nie byli zaskoczeni. Obiecali pomoc. Poprzez znajomych dyplomatów dostałam zaproszenie od kanadyjskiego biskupa wikariatu misyjnego świętego Józefa nad Amazonką, bp. Lorenzo Guiborda. Od austriackiego instytutu misyjnego dostałam bilet lotniczy, ale… tylko w jedną stronę, i ubezpieczenie lekarskie na cztery lata – wspomina Barbara.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.