Wszystko dla Chrystusa

ks. Ireneusz Okarmus

publikacja 21.10.2007 19:10

Barbara Dominika Szkatuła od 25 lat jest misjonarką w Peru, w wioskach położonych w dżungli nad Amazonką. Nie należy do żadnego zakonu. Przed nią nikt ze świeckich osób z diecezji krakowskiej nie wyjechał na misje.

Wszystko dla Chrystusa

Barbara Dominika powołanie misyjne traktuje jako swój skarb i szczególne wezwanie przez Boga. Rodziło się ono w niezwykłych okolicznościach. Łamało wszelkie stereotypy. Bo przecież jak to możliwe, aby na misje do dalekiego kraju wyruszała osoba świecka, bez żadnego wsparcia w rodzinie zakonnej?

Słowa z pewnego kazania

Barbara Dominika pochodzi z Krowodrzy w Krakowie. Jako kilkunastoletnia dziewczyna brała czynny udział w grupie oazowej w parafii na Azorach i w grupie działającej przy kaplicy, która stała się zalążkiem parafii św. Jadwigi. Śpiewała w chórach, grała na gitarze. Kiedyś, a miała wtedy 17 lat, przyszła jej do głowy myśl, że w Kościele jest dziwny podział na dwie grupy: duchownych i świeckich. I chociaż tych drugich jest więcej, to niewiele mogą zrobić dla szerzenia Ewangelii. I to jej nie dawało spokoju. Mówi, że do końca życia nie zapomni Mszy świętej w kaplicy, którą odprawiał biskup Smoleński. Młodej Dominice zapadło w pamięć jedno zdanie z jego kazania. Biskup mówił, że wszyscy mają brać czynny udział w zbawczej misji Chrystusa.

– Zastanawiałam się później długo, co to znaczy. Wiedziałam jedno: biskup nie może kłamać. A skoro powiedział, że wszyscy, to znaczy, że i mnie to dotyczy – wspomina Barbara Dominika. To był pewien punkt odniesienia. Chodziła wtedy do XIV Liceum Ogólnokształcącego. Nie myślała jeszcze, aby jechać na misje, ale chciała pomagać innym, być potrzebną. Kierując się tym motywem, zaczęła się udzielać w duszpasterstwie chorych, prowadzonym przez kurię metropolitalną. Brała udział w wyjazdach z niepełnosprawnymi. – Cieszyłam się, że mogę pomagać. Czułam, że radość i szczęście czerpię ze służenia i dawania siebie drugim ludziom – opowiada.

Jeszcze nie sądziła, że trzeba opuścić Polskę i wyjechać w dalekie kraje. O krajach misyjnych wiedziała niewiele. Myślała raczej o tym, aby z pasją mówić innym o Chrystusie. W tym celu zrobiła kurs katechetyczny w Warszawie. Chciała katechizować w jakiejś parafii w Krakowie. Ale wtedy to było jeszcze nie do pomyślenia.

W Wiedniu

Los sprawił, że zaczęła katechizować w… Wiedniu. A to dlatego, że w 1980 roku pojechała turystycznie z koleżanką do Austrii i tam już została. W stolicy prowadziła katechezę dla dzieci z rodzin polskich. Tam zaczęła poważnie myśleć o misjach. – To, co robiłam, dawało mi wielką satysfakcję. Ale ciągle nie byłam spełniona. Uczestniczyłam w spotkaniach na temat misji. Wtedy dowiedziałam się, że Ameryka Południowa potrzebuje misjonarzy.

Dyrektor jednego z instytutów misyjnych widział zaangażowanie i determinację młodej Polki i obiecał jej sfinansowanie przelotu do Ameryki Południowej, jeśli tylko zdobędzie legalne zaproszenie od jakiegoś biskupa. Odtąd Barbara Dominika zaczęła poszukiwać możliwości zdobycia takiego zaproszenia. Znów pomogła Opatrzność. Był rok 1982. O Polsce było wtedy głośno z racji wprowadzenia stanu wojennego. – Na Mszę do kościoła polskiego w Wiedniu przychodziło wielu ludzi. Po jednej z Mszy poszliśmy do salki katechetycznej na herbatę i sok. I tam poznałam małżeństwo Mullerów, którzy pracowali w ONZ w Wiedniu. Zaprosili mnie do siebie na kolację. U nich otworzyłam się i powiedziałam, że moim marzeniem jest wyjazd na misje. Wcale nie byli zaskoczeni. Obiecali pomoc. Poprzez znajomych dyplomatów dostałam zaproszenie od kanadyjskiego biskupa wikariatu misyjnego świętego Józefa nad Amazonką, bp. Lorenzo Guiborda. Od austriackiego instytutu misyjnego dostałam bilet lotniczy, ale… tylko w jedną stronę, i ubezpieczenie lekarskie na cztery lata – wspomina Barbara.


21 listopada 1982 roku, w niedzielę Chrystusa Króla, w wiedeńskim kościele zmartwychwstańców pw. Podwyższenia Krzyża odbyło się uroczyste posłanie polskiej misjonarki. Na drugi dzień Barbara Dominika Szkatuła opuściła Wiedeń, by udać się jeszcze na tydzień do Rzymu.

Płakaliśmy

W Polsce zostawiała najbliższą rodzinę: rodziców i rodzeństwo, siostrę młodszą o półtora roku oraz brata i siostrę młodszych o 12 lat. Co wtedy czuli?

– Sytuacja była specyficzna. Byłam już dwa lata poza domem i z racji stanu wojennego nie mogłam przyjechać do Polski, bo wtedy nie wróciłabym już do Wiednia i marzenia o misjach ległyby w gruzach. Oczywiście w trakcie pobytu w Wiedniu pisałam listy i telefonowałam do domu. Mówiłam rodzicom o tym, co się dzieje w moim sercu i o moich planach misyjnych. Pamiętam rozmowę, w trakcie której poinformowałam, że jadę do Peru. Była godzina pierwsza w nocy, bo wtedy były tańsze rozmowy telefoniczne. Dzwonię, aby powiedzieć, że nazajutrz wylatuję do Peru. Zdawałam sobie sprawę, że nie wiadomo, kiedy będę mogła z nimi rozmawiać. Oczywiście płakaliśmy. Ja ze szczęścia, ponieważ wyjeżdżałam na misje z miłości do Chrystusa. Rodzice potrafili jednak powiedzieć, że jeśli jestem szczęśliwa, to oni też. Życzyli mi Bożego błogosławieństwa. To było dla mnie bardzo ważne – wspomina Barbara.

Jak pół Polski

1 grudnia 1982 roku wylądowała w Peru. Od razu zaczęła studiować język hiszpański na uniwersytecie katolickim w Limie, stolicy Peru. Przez ten czas mieszkała u peruwiańskiej rodziny. W marcu 1983 roku została włączona w prace zespołu misyjnego wikariatu św. Józefa nad Amazonką. Wikariat (odpowiednik naszej diecezji) został ufundowany w 1945 roku przez kanadyjskiego biskupa Damaso Laberge. Ma obszar 155 tys. kmkw., czyli połowy Polski, na którym mieszka obecnie 150 tysięcy ludzi.

Na jego terenie znajduje się dziś 16 stacji misyjnych. Każda położona jest nad brzegiem rzeki, ma murowany kościół, salki katechetyczne i mieszkania dla misjonarzy. Ale do każdej stacji należy kilkadziesiąt małych skupisk rozsianych nad rzeką i jej dopływami. Nic dziwnego, że jedynymi drogami komunikacyjnymi jest Amazonka i jej dorzecza. Aby dotrzeć do kilku domów, trzeba płynąć motorówką kilka godzin.


>Gdy budzi się tęsknota

W roku 1985 Barbara Dominika była na pierwszych wakacjach w Polsce. Po powrocie do Peru zaczęła pracę w parafii w San Pablo. Wtedy, jak mówi, dopadł ją pierwszy kryzys. – Wracałam do Peru i miałam już jasne rozeznanie, co zostawiłam w kraju. Wtedy po powrocie pojawiła się tęsknota. Zgasł mi duch. Polegało to na tym, że pytałam, po co ja tu przyjechałam sama. Zaczęłam tracić światło. Trwało to pięć miesięcy. Chodziłam codziennie do trędowatych do leprozorium. To nie była praca pielęgniarki, lecz działanie typowo duszpasterskie. Prowadziłam modlitwy, mówiłam kazania. Starałam się być radosna. Wiedziałam, że oni cierpią bardziej niż ja. Te codzienne spotkania z nimi sprowadziły mnie na prostą. Kryzys wcale nie sprawił, że byłam nieszczęśliwa. Później już absolutnie nie myślałam o powrocie do Polski.

W biurze i dżungli

Barbara pracowała w kilku stacjach misyjnych. W dwóch z nich z braku kapłana całkowicie odpowiadała za duszpasterstwo. Była wtedy, jak mówi z uśmiechem, „proboszczanką”. Od 2005 r. jest koordynatorką duszpasterstwa całego wikariatu, rozciągającego się aż po granice z Kolumbią, Brazylią i Ekwadorem. To jest funkcja, którą sprawowali do tej pory kapłani. W ramach obowiązków wyjeżdża na wizytacje 16 parafii, gdzie razem z biskupem pracuje zaledwie 7 kapłanów. Odległości pokonuje małymi samolotami albo motorówkami. Opływa wszystkie parafie w ciągu pół roku. W drugiej połowie roku organizuje zebrania, spotkania, kursy formacyjne dla miejscowych animatorów i misjonarzy. Mieszka obecnie w mieście Iquitos, stolicy dżungli. Ale – jak mówi – biuro nie jest jej powołaniem, więc robi tyle, ile jest konieczne, a potem znowu wraca do ludzi, blisko natury i Boga. Tam czuje się najszczęśliwsza.

Pytana, jak podsumowuje swoje 25 lat na misjach, mówi, że ten czas to niezaprzeczalnie wielki dar Boga. – Odczuwam ogromną wdzięczność Panu Bogu za to, że udało się zerwać stereotypy i jako osoba świecka mogłam wyruszyć na misje. Czuję wdzięczność za to, że On mi zaufał. Wdzięczność ludziom, których spotkałam na swojej drodze życia. I tych w Polsce, i w Wiedniu, i na misjach. Jestem wdzięczna Bogu za moją ojczyznę z wyboru. Kocham ten kraj taki, jaki jest.




Za: Gość Niedzielny Kraków 40/2007