Dostałam ją na imieniny. W Kongu, na pograniczu z Rwandą. Łaska ma trzy i pół roku. Była za mała na „adopcję serc”, która dotyczy dzieci szkolnych. Jak to za mała? Za mała, by żyć? Właściwie to Neema mnie znalazła. Neema w języku suahili znaczy „Łaska”.
W Rugasi woda jest dzięki misjonarzom z Polski. Żółte kanistry
Ranki w Gomie są łagodnie ciepłe, mgliste, nieco jesienne. Ale już po dziewiątej rozpala się słońce. Żarowi z nieba towarzyszy zapach siarki i rozgrzewającej się smoły. Podróżujemy niemal wzdłuż rwandyjskiej granicy, głęboko w dżunglę, „tam, gdzie kończy się droga”.
Do parafii Rutshuru jedziemy niemal cały dzień, a to tylko około 60 kilometrów. Droga kręta, wije się wzgórzami o roślinności znanej mi tylko z przyrodniczych filmów - palmy, liany, kaktusy, bananowce.
Poboczami wędrują ludzie. Jak w niekończącej się pielgrzymce. Rodzinami albo pojedynczo, bo nie da się powiedzieć „samotnie”, tu ludzie są wszędzie, na każdym skrawku równego terenu. Przykucnięci sprzedają z koszy banany albo karmią dzieci, albo niosą w noszach chorego do misyjnego szpitala - może 30, a może 40 kilometrów. Ale najczęściej idą pięknie wyprostowani, niosą na głowach kosze z owocami, kosze z zakupami albo żółty kanister na wodę. Wszyscy tu mają żółte kanistry, po olejach, pewnie rozdawane w przydziałach żywnościowych, gdy głodowała cała Rwanda i prawie całe Kongo, gdy ludobójstwo opanowało region przed dzisięciu laty. Taki 20-litrowy kanister ma tu wartość porównywalną z komputerem w Europie - kosztowny, a bez niego nie da się przeżyć. A tu nikt nie ma pieniędzy. To najbiedniejszy rejon świata.
W Kongu czy Rwandzie na ogół nikt niczego nie ma. Nie tylko pieniędzy. Nie ma też przedmiotów, np. garnków, talerzy, łóżek, pościeli... Zwykle posiada się tyle odzieży, ile na sobie, i drugą zmianę - czyli najbardziej „europejskie” ciuchy, z darów charytatywnych, które zakłada się na specjalne uroczystości, a taką szczególną okazją jest tu coniedzielna Msza święta.
Ocalona od śmierci głodowej matka z dzieckiem w ośrodku dożywiania w Rutshuru.
Ocalone
Po południu docieram do Rutshuru. Znakomity kierowca ks. Piotr Kalinowski, aktualnie proboszcz parafii w Rutshuru, zdążył dowieźć nas na kolację. W małej osadzie, na wzgórzu, mieści się dom pallotynek, kaplica, ośrodek dożywiania i szpital wybudowany z funduszy Caritas Polskiej. Niemal natychmiast prowadzą mnie do szpitalika. Czyste pomieszczenia, łóżka, a na nich ratowane od śmierci głodowej dzieci. Kilkutygodniowa dziewczynka o twarzy staruszki, pooranej zmarszczkami. Malusieńki szkielecik zawinięty w kolorowe kocyki, przypięty do kroplówek... I pochylona matka, pod kierunkiem pallotynek pielęgnująca swoje wydarte śmierci maleństwo. Oczy matki nieme, wpatrzone tylko w dzieciątko.
Zapamiętam czarnego ojca, którego żona zmarła przy porodzie. Pochyla się z butelką nad kilkutygodniowymi bliźniakami. Jeszcze podłączone do kroplówek, ale już oddychają spokojnie, już mają odrobinę siły, by czasem zakwilić. Twarz ojca wyraża zdumienie, gdy pochyla się nad dziećmi, nad wszystkim, co posiada. Ocalone! Moje dzieci będą żyły! - szepce. Gdy wyjmuję z plecaka kamerę, filmuję ten cud miłosierdzia, podnosi dzieci bliżej obiektywu i nagle z oczu ojca lecą wielkie łzy. I tylko wzdycha, szczęśliwy.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).