Neema, czyli Łaska

Anna T. Pietraszek

publikacja 11.10.2006 20:14

Dostałam ją na imieniny. W Kongu, na pograniczu z Rwandą. Łaska ma trzy i pół roku. Była za mała na „adopcję serc”, która dotyczy dzieci szkolnych. Jak to za mała? Za mała, by żyć? Właściwie to Neema mnie znalazła. Neema w języku suahili znaczy „Łaska”.

Do Konga przyjechałam z Rwandy. Wariacka granica, wśród palm, bananowców, na brzegu jeziora. Malownicza przyroda i rozjeżdżona setkami samochodów droga, kurz, wilgoć, brud, gorąco. Nikt nie ma pewności, czy kongijska wiza otrzymana w Polsce będzie ważna i tutaj. Wciąż trwa rebelia, a wzdłuż granicy (wiodącej grzbietami wzgórz okrytych dżunglą), przemieszczają się zbrojne oddziały, grabiąc i mordując po drodze.

Neema, czyli Łaska   W Rwandzie w 1994 r. doszło do ludobóczych walk pomiędzy zwaśnionymi plemionami Hutu i Tutsi. Niebawem wojna ogarnęła cały region. W sąsiednim Kongu rebelia, która pogrążyła kraj w chaosie. Sprawni przewodnicy, którzy mieszkają i pracują tu, pomagając najbiedniejszym, przeprowadzają mnie w wielkim pośpiechu przez granicę. Jedziemy do Gomy.


Miasto w lawie

Tysiące ludzi zginęło, a ponad milion zostało bez wody do picia, bez środków na przeżycie po tym, jak rzeka smolistej lawy z wulkanu Nirakongo 17 stycznia 2002 roku zalała olbrzymią część miasta. Chodzimy po centrum miasta, wciąż pokrytym skorupą lawy, pękającej, wypuszczającej czarcie dymy. Katedra w Gomie wypalona doszczętnie, zalana po górne partie wykuszy okiennych. Spalony ołtarz, a wokół katedry tylko zgliszcza, kikuty słupów, pogięte w wysokiej temperaturze ognistej lawy. Lawa po horyzont. Nad nią wciąż dymiąca piramida Nirakongo.

Neema, czyli Łaska   Zalana lawą Goma - Pracowałem wtedy poza miastem - mówi Kongijczyk, sprzedawca papierosów i sznurowadeł, tuż przy zgliszczach katedry. - Dzięki temu ocaleliśmy z całą rodziną. Ale drugim cudem było to, że gdy miasto zostało pozbawione ujęć wody pitnej, lawa jeszcze się tliła, ludzie konali z pragnienia, w szoku, po stracie domów i bliskich, wtedy przez dwa tygodnie po cztery czy pięć razy dziennie przyjeżdżali tu Polacy, fathers, misjonarze. Przywozili z gór wodę w cysternie. 35 kilometrów stąd mają źródło. To oni nas ocalili.

 

Neema, czyli Łaska   W Rugasi woda jest dzięki misjonarzom z Polski. Żółte kanistry


Ranki w Gomie są łagodnie ciepłe, mgliste, nieco jesienne. Ale już po dziewiątej rozpala się słońce. Żarowi z nieba towarzyszy zapach siarki i rozgrzewającej się smoły. Podróżujemy niemal wzdłuż rwandyjskiej granicy, głęboko w dżunglę, „tam, gdzie kończy się droga”.

Do parafii Rutshuru jedziemy niemal cały dzień, a to tylko około 60 kilometrów. Droga kręta, wije się wzgórzami o roślinności znanej mi tylko z przyrodniczych filmów - palmy, liany, kaktusy, bananowce.

Poboczami wędrują ludzie. Jak w niekończącej się pielgrzymce. Rodzinami albo pojedynczo, bo nie da się powiedzieć „samotnie”, tu ludzie są wszędzie, na każdym skrawku równego terenu. Przykucnięci sprzedają z koszy banany albo karmią dzieci, albo niosą w noszach chorego do misyjnego szpitala - może 30, a może 40 kilometrów. Ale najczęściej idą pięknie wyprostowani, niosą na głowach kosze z owocami, kosze z zakupami albo żółty kanister na wodę. Wszyscy tu mają żółte kanistry, po olejach, pewnie rozdawane w przydziałach żywnościowych, gdy głodowała cała Rwanda i prawie całe Kongo, gdy ludobójstwo opanowało region przed dzisięciu laty. Taki 20-litrowy kanister ma tu wartość porównywalną z komputerem w Europie - kosztowny, a bez niego nie da się przeżyć. A tu nikt nie ma pieniędzy. To najbiedniejszy rejon świata.


W Kongu czy Rwandzie na ogół nikt niczego nie ma. Nie tylko pieniędzy. Nie ma też przedmiotów, np. garnków, talerzy, łóżek, pościeli... Zwykle posiada się tyle odzieży, ile na sobie, i drugą zmianę - czyli najbardziej „europejskie” ciuchy, z darów charytatywnych, które zakłada się na specjalne uroczystości, a taką szczególną okazją jest tu coniedzielna Msza święta.


Neema, czyli Łaska   Ocalona od śmierci głodowej matka z dzieckiem w ośrodku dożywiania w Rutshuru. Ocalone

Po południu docieram do Rutshuru. Znakomity kierowca ks. Piotr Kalinowski, aktualnie proboszcz parafii w Rutshuru, zdążył dowieźć nas na kolację. W małej osadzie, na wzgórzu, mieści się dom pallotynek, kaplica, ośrodek dożywiania i szpital wybudowany z funduszy Caritas Polskiej. Niemal natychmiast prowadzą mnie do szpitalika. Czyste pomieszczenia, łóżka, a na nich ratowane od śmierci głodowej dzieci. Kilkutygodniowa dziewczynka o twarzy staruszki, pooranej zmarszczkami. Malusieńki szkielecik zawinięty w kolorowe kocyki, przypięty do kroplówek... I pochylona matka, pod kierunkiem pallotynek pielęgnująca swoje wydarte śmierci maleństwo. Oczy matki nieme, wpatrzone tylko w dzieciątko.

Zapamiętam czarnego ojca, którego żona zmarła przy porodzie. Pochyla się z butelką nad kilkutygodniowymi bliźniakami. Jeszcze podłączone do kroplówek, ale już oddychają spokojnie, już mają odrobinę siły, by czasem zakwilić. Twarz ojca wyraża zdumienie, gdy pochyla się nad dziećmi, nad wszystkim, co posiada. Ocalone! Moje dzieci będą żyły! - szepce. Gdy wyjmuję z plecaka kamerę, filmuję ten cud miłosierdzia, podnosi dzieci bliżej obiektywu i nagle z oczu ojca lecą wielkie łzy. I tylko wzdycha, szczęśliwy.



Nie okazywać serdeczności

Ks. Piotr i siostra Krysia prowadzą mnie od łóżka do łóżka. - Patrz, to wszystko z Twoich kilku groszy, ze sprzedawanych przez Caritas w polskich kościołach wigilijnych świec.

Wigilijne świece kupuję, bo takie ładne na stole, wśród wigilijnych potraw, orzechów, ciast. No a przy okazji „jakieś dzieci będą miały kolonie albo lepsze jedzenie”. Teraz wiem, że dzięki zwykłym świeczkom z caritasowym sercem i krzyżem żyją setki dzieci. Nie umarły z głodu.



S. Krysia marzy, by Neema i inne dzieci nie głodowały.


W ośrodku dożywiania w Rutshuru każdej doby od śmierci głodowej ratowanych jest około 200 dzieci. Dzięki zaledwie 10 groszom z każdej sprzedanej w Polsce wigilijnej świecy.


Ośrodek dożywiania wieczorem tętni życiem, rozbrzmiewa muzyką, kobiety właśnie tańczą i śpiewają. To wieczorna modlitwa dziękczynna, za przeżyty dzień, za nakarmione matki i ocalone niemowlęta, dzieci. Filmuję ten wspaniały taniec i pełne mocy śpiewy modlitewne. Ks. Piotr włącza się do barwnego korowodu szczęśliwych kobiet. Kobiety wnoszą kocioł kaszy z mlekiem. Pożywna „breja”, słodka, z witaminami, posilna. Malcy kucają pod ścianami. W dłoniach trzymają plastikowe garnuszki i łyżki - też z darów - i czekają na swoją porcję.


Pamiętam, by nie okazywać zbytniej serdeczności dzieciom. Jest tu dużo sierot, tak łatwo mogą się przywiązać... Nagle czuję, że jakaś łapka wpija się w moje kolano. Dziewczynka trzyma z całej siły, drugą ręką chwyta statyw kamery. Patrzy do góry, nieruchomo, wprost w moje oczy. Ma obrzmiałą twarz, opuchnięte ciałko. To choroba głodowa. Buzia o dziwnym, wręcz upiornym wyrazie: bez ruchu, bez mimiki, bez śladu uśmiechu. Dzieci z chorobą głodową nie uśmiechają się nigdy. Jak ludzie, którzy już przeżyli swoje życie, już nie ma dla nich tajemnic na świecie. Tylko te znieruchomiałe oczy... Czuję, że nie będę umiała rozstać się z tym dzieckiem już nigdy. Jest moje. Kochane.


Właśnie jest św. Anny, moje imieniny. Ks. Piotr odprawia w moich intencjach wieczorną Mszę świętą. Wciąż myślę o Neemie. Co znaczy to spotkanie z dzieckiem na końcu świata, w kraju dramatycznego ubóstwa i głodu?



Świat się skończył

Rano ponownie odwiedzam szpitalik. Chcę zrobić kilka dokrętek. W pierwszej sali - kobieta siedzi na łóżku. Ma półotwarte usta, jakby chciała krzyczeć, ale nie może wydobyć z siebie żadnego głosu, żadnego jęku. Twarz zdrewniała, zastygła, puste oczy. Za matką malutkie zawiniątko, w ślicznym kolorowym pledziku z polskich darów. Dzieciątko bez ruchu, bez oddechu, z otwartymi zastygłymi oczami. Filigranowa rzeźba. Ta matka niosła swoje umierające z głodu dzieciątko kilka dni, przez dżunglę. Do szpitalika dotarli za późno. Mimo kroplówek, odżywek, nic już nie dało się zrobić. Dzieciątko umarło nad ranem.

Odkładam kamerę. Siadam przy matce. Z jej ust wreszcie wydobywa się głos rozpaczy, skowyt. Ani jednej łzy na twarzy. Dla niej świat się skończył.

Lęk jest sprawą ludzi

W ośrodku dożywiania matki i dzieci znowu tańczą i śpiewają. Ocaleni dziękują Bogu za dar życia, za przeżytą jeszcze jedną noc w sytości i bezpieczeństwie.

Ale to bezpieczeństwo jest tu szczególnie kruche. Na noc dom sióstr zamykany jest na stalowe kraty. Szpitalik i ośrodek ze względu na rebeliantów są bacznie strzeżone.

Rebelianci to często kilkunastoletnie dzieci. Urodzone w czasie wojny, wychowane w czasie kolejnej wojny, świadkowie i już uczestnicy masowych mordów, ludobójstwa. Wygłodzone, schorowane, wynędzniałe, znające tylko agresję. Mogą przyjść do wsi zawsze, kiedy zechcą najeść się do syta, rabować i zabijać.

Siostry nieraz leczyły poranionych rebeliantów. Na wieść o nadciągających bandach modlą się i mówią, że lęk na dłuższą metę bardzo wyczerpuje siły psychiczne, odbiera moc do pracy - dlatego ufają Bogu.

Bezcenny skarb

Jedziemy do Rugari, dużej pobliskiej parafii. Misja położona jest na wysokości 1800 m n.p.m., nie ma w niej elektryczności. Głucha cisza, jak to w górach. Serce dżungli. Rugari słynie na całą okolicę z bezcennego skarbu: wody. Ks. Władysław, pallotyn, wybudował sześć kilometrów wodociągu, dwa zbiorniki na 30 tysięcy litrów każdy, gdzie dwa źródła dają po 20-25 litrów wody na minutę. Wzdłuż linii jest siedem kranów do czerpania wody, dla mieszkańców osad położonych na stoku góry. Najwyższe źródło znajduje się na wysokości ponad 2500 m n.p.m. Ostatnie, dolne - przy samym kościele. Dziennie przychodzi tu po wodę ponad dwa tysiące ludzi. Biorą wodę do żółtych kanistrów, przeciętnie po 20 litrów, i niosą na głowach, z wielką gracją, w górzystym terenie, nawet nie ślizgając się na liściach bananowców.

Rebelianci w Kongu, ludobójcy w Rwandzie nie tylko rabowali i palili osady, ale także niszczyli studnie i wodociągi. Ponad 40 procent rwandyjskich wsi nie ma studni ani ujęć czystej, pitnej wody. Ludzie gromadzą deszczówkę - pozbawioną minerałów, często skażoną.



Bogacz je dwa razy

Teraz w Rwandzie widać dno biedy ludzkiej. Od wojny ludzie żyją w wiecznym exodusie, nie chcą się osiedlać, rozwijać, bo nie wierzą w spokój w kraju. Żyją z dnia na dzień. Gdy pytają o czyjąś pozycję społeczną, nie interesuje ich, czy jesteś prezesem banku, robotnikiem, czy kimkolwiek innym. Pytanie bowiem brzmi zawsze tak samo: „ile razy dziennie jesz?”. Jeśli możesz powiedzieć np., że dwa razy, to znaczy, że jesteś milionerem, bogaczem. I już tylko można ci zazdrościć.

W Rwandzie wymordowano ponad 1,5 miliona ludzi, pozostały tysiące wdów, setki tysięcy sierot. Średnia życia - nie więcej niż 36 lat. Głodują wszyscy. Brak opieki medycznej. Brak szkół. Edukacją zajmują się jedynie misjonarze. Potrzeba pieniędzy. Na pensje dla nauczycieli, na szkolne budynki, najprostsze, chroniące przed spiekotą tropikalną albo ulewami monsunowymi. Potrzeba każdej kwoty na odbudowę studni, ujęć czystej wody pitnej. Ludzie umierają z powodu malarii, niedożywienia, AIDS. Podobno 40 procent dzieci jest zarażonych.

W tym przedsionku piekieł - misjonarze. Jak siostra Krysia. Urocza młoda Polka. Drobna, jasnowłosa, z niebieskimi oczami. A w oczach - radość, szczęście. Gdy przytula moją Neemę, jest jak kochająca matka. Szczęśliwa kobieta.

Święto darów

W Rugari mieszka 70 tysięcy ludzi. Ponad połowa to katolicy. Mają dwóch misjonarzy, którzy odprawiają w parafialnym kościele trzy Msze święte. Tu każda liturgia trwa przynajmniej dwie, a często i trzy godziny. Upał, tropik, malaria, choroby. Znużenie klimatem, przeciążenie obowiązkami. Księża pallotyni prowadzą szpitalik, szkołę dla dorosłych, przykościelny klub sportowy i rozgrywają co niedzielę mecze piłki nożnej! Przy kościele misyjnym raz w miesiącu rozdawane są przydziały dla dzieci szkolnych, objętych „adopcją serc”. Takich dzieci w Rugari jest 460. Raz w miesiącu każde dziecko otrzymuje 15 kg grochu, 15 kg mąki, 3 litry oliwy, mydło, sól, kubek, miskę, dzbanek. Wszystkie te dzieci to sieroty, wśród nich 50 jest już w szkołach średnich, a pozostałe w podstawowych. Nauka opłacana jest regularnie przez „adopcyjnych rodziców” z Polski.

Stoją w karnej, cierpliwej kolejce. Ubrane niezwykle czysto, w białe koszulki, jak na wielką uroczystość. Przychodzą ze swoimi dorosłymi opiekunami, same nie uniosłyby tak wielkich ładunków. Opiekunowie przy sierotach też się pożywią. Za to starannie dbają o swoje skarby, sieroty dane im pod opiekę.



Nasza córka

Co będzie z moją Neemą? Przecież nie ma środków, brak pieniędzy i możliwości organizacyjnych, na „adopcję” dzieci w wieku przedszkolnym. Marzeniem siostry Krysi z Rutshuru i innych sióstr na terenie Rwandy jest objęcie opieką przedszkolną najmniejszych głodujących dzieci.

Jak mogę jej pomóc? - nękam księży. Nawet ks. Stanisław Filipek w Kigali, stolicy Rwandy, przełożony pallotynów w tym rejonie Afryki, nie ma odpowiedzi. Wyjeżdżając z Konga, zostawiam w kopercie pieniądze dla ks. Piotra. Niech chociaż trochę podkarmią Neemę przez te parę dni.

W dwa miesiące od przyjazdu z Konga i Rwandy przychodzi list. W nim kolorowe zdjęcie roześmianej, tańczącej pulchniutkiej dziewczynki. To moja Neema! Ks. Piotr pisze, że zdecydowano się na uruchomienie przedszkola, objęto Neemę stałą opieką przedszkolną, nic jej już nie grozi.

W Polsce znalazłam dla niej i „adopcyjnego ojca” - dziennikarza z PAP, a potem także „adopcyjnych rodziców” - księgową i pracownika LOT-u. Za 3-4 lata polecimy do Konga, na chrzciny i Pierwszą Komunię. Do naszej córki w tropikalnej dżungli. Tam mieszka nasza Łaska.



 

Autorka wśród wojowników z parafii Rugari.