O Wincentych Pstrowskich Kościoła i Bogu – wielkim żebraku, który pojawia się i znika, z o. Michałem Zioło, trapistą, rozmawia Marcin Jakimowicz.
Bóg jest wiecznym żebrakiem – powtarza Ojciec za Simone Weil.
– Tak. Taki właśnie przyszedł do mnie. Nieśmiały, bezbronny. Nienarzucający się. Tak było z moim powołaniem. Mieszka we mnie świnia. Duża świnia. Człowiek grzeszny: żarłok, pijak, palacz tytoniu, ale Panu Bogu zdaje się to we mnie nie przeszkadzać. Jako brzdąc nie znosiłem Mszy dla dzieci, unikałem tego tłumu, śpiewania, zbiegowiska. Byłem dziki. Stałem sam, na końcu, jak autystyk. Pewnego dnia jako pięciolatek wychodziłem z kościoła ze starszą siostrą. Odwróciłem się na pięcie i rzuciłem: Będę księdzem. To nie był kaprys gówniarza. To było jakieś dziwne przekonanie. A ponieważ byłem człowiekiem, który musiał się tym podzielić, po pewnym czasie poszedłem do ojca: Tata, ja będę księdzem. A on odparł: Dobrze. Nie było żadnej dyskusji na ten temat. Aż do trzeciej klasy podstawówki. Wtedy ojciec zawołał mnie i spytał: Dalej chcesz być księdzem? – Tak. – To musisz się nauczyć liturgii. Zapisz się do ministrantów. A ja na to: – Nigdy! (śmiech) Ale tata nie ustąpił: – Musisz. Co było robić, poszedłem się zapisać. I znów w domu zapanowała cisza. Żadnej dyskusji o powołaniu. Przez pięć lat. Jest ósma klasa, teraz ja jestem w ofensywie. Ojciec zaplanował przyszłość: technikum elektryczno-elektroniczne. To jest chleb. Konkret. Powiedziałem: Tato, idę do liceum. – Dlaczego do liceum? – pyta. – Bo tam jest łacina. – A po co ci łacina? – Bo ja, tata, chcę być księdzem. I zostałem. Gdy odjeżdżałem do poznańskiego nowicjatu, ojciec odprowadził mnie do Rzeszowa. Siostra mówiła mi, że całą drogę powrotną płakał. Z żalu, że mnie zostawił. Niedługo potem zmarł. By zakończyć to mistyczną puentą… Przed święceniami diakonatu miałem piękny sen. Śnił mi się ojciec. Ja odprawiałem Mszę św. w domu, a on służył mi do Mszy. Przy stole. Podawał mi wino jako mały ministrant…
Czekamy na jakieś wyjątkowe przyjście Jezusa. Tymczasem – pisze Ojciec – istnieją piękne średniowieczne opowieści, w których Jezus zaskakuje mnichów rozpalającą serce obecnością w najzwyklejszych miejscach: przy rąbaniu drzewa, w stajni, przy pilnowaniu wołów...
– Jest takie piękne kazanie św. Bernarda... To mnich, który dokonał kopernikańskiego przewrotu w mistyce. Ludzie czekali zniecierpliwieni na koniec świata, na wielkie, ostateczne przyjście Jezusa. Gdy okazało się, że nie przyszedł, reagowali frustracją. Bernard napisał piękne kazanie o Słowie. Jezus przychodzi trzy razy – nauczał. – Są trzy przyjścia: narodzenie, przyjście na końcu czasów i trzecie przyjście – do duszy. Tak samo ważne jak dwa pozostałe. W komentarzach do Pieśni nad pieśniami pisał często o nawiedzeniu mnichów przez Słowo (tak nazywał Jezusa). Słowo przyszło – notował – nie wiem kiedy. Nie wiem jak. Ale było. I nagle odeszło.
Łatwo je przegapić. Parzymy herbatę, a nie czekamy na Jezusa. Rozgraniczamy mocno te sfery. Herbata to herbata, a modlitwa to modlitwa.
– Rozgraniczamy te sfery, a jednocześnie chcemy zniecierpliwieni ograniczyć Bożą wolność. Chcemy Go przymusić, by nas jak najszybciej nawiedził. Jesteśmy pazerni. Nie bójmy się. On przyjdzie. Ale nie pozwoli się zatrzymać. Słowo przychodzi i odchodzi – pisze Bernard – pozostawiając oczywiście po sobie smak i zapach z Pieśni nad pieśniami. Ale – zauważa mnich – to wcale człowieka nie uspokaja. Wręcz przeciwnie. Wzmaga jeszcze większe pragnienie, tęsknotę i niepokój.
„Bóg się rodzi, moc truchleje – pisze Ojciec – Pan niebiosów obnażony. Oj, trzeba się wziąć za zmywanie naczyń…”
– To słowa o tym, by być uważnym. Bo w życiu monastycznym chodzi o uważność. Bóg przychodzi, kiedy chce. Często robi takie właśnie psikusy, że przychodzi, gdy kompletnie nie jesteśmy do tego przygotowani. Nie jesteśmy ani umyci, ani dobrze ubrani, jesteśmy w trakcie przebierania się na modlitwę i wtedy jest dotknięcie. Mocne dotknięcie.
Gdy wszystko się wali, zdobywamy się na bezradny krzyk: Ratuj! Ale jak modlić się w „stanie wiecznego poniedziałku”? Gdy wszystko jest byle jakie, a człowiekowi nie chce się wstać do roboty? Nuda, aż się chce wyjść z kina...
– Modlić się modlitwą wiecznego poniedziałku. To znaczy powiedzieć szczerze: „Nie chce mi się wstać do roboty. Jestem strasznie zmęczony, Panie”. Ja nigdy nie walczę ze smutkiem. Mówię: Jezu, dzisiaj jestem smutny. Ktoś może być zdumiony: dlaczego ojciec jest smutny?