O Wincentych Pstrowskich Kościoła i Bogu – wielkim żebraku, który pojawia się i znika, z o. Michałem Zioło, trapistą, rozmawia Marcin Jakimowicz.
Marcin Jakimowicz: Ile czasu zajmuje dziś Ojcu skopanie ogródka?
Ojciec Michał Zioło: Hm?
Dominikanie opowiadają: Michał trafił od nas do trapistów. Miał skopać ogródek. Miał na to 4 godzinki. Skopał w godzinę i mówi: „Teraz się wykąpię, poczytam książkę”. Klasyczny dominikański punkt widzenia: wszystko, co mi przeszkadza czytać, jest niebezpieczeństwem. A przełożony mówi: „A gdzie się śpieszysz? Przerwij sobie po dwóch sztychach łopatą. Popatrz: drzewko kwitnie, skowronek świergoli. Masz aż cztery godziny!
– Tak, pamiętam (śmiech). To było objawienie! Może ja pod spodem jestem dominikaninem? I nim zostanę? To była pierwsza szkoła, pierwsza miłość, matka. A matki się człowiek nie wypiera. Zostały we mnie nawyki do pewnego optymalizowania działań (śmiech). Nowicjat u trapistów był dla mnie świetną szkołą niespieszenia się. Tam praca nie jest zadaniem do wykonania, ale celebracją, na której coś tam należy usłyszeć. Nie zawsze jest to Pan Bóg. Czasem są to ptaszki.
Ale kopać aż 4 godziny?
– My pracujemy, by skończyć, a tam się pracuje, aby utrzymać pewien rytm życia. Życie trapistów powinno odznaczać się równowagą. Benedykt mówi, aby we wszystkim, co się robi, zachować umiar. To jest generalna zasada tej duchowości. Umiar. Ta konowalska metoda, by pracować trochę wolniej, jak na dłoni demaskuje, gdzie znajdują się nasze rany, gdzie czają się pokusy.
Tym bardziej że jest to kopanie ogródka, którego zza murów i tak nikt nie widzi…
– I który potem może być przemieniony na składowisko rzeczy niepotrzebnych.
I nie pęka wtedy serce? Pół roku harówki na nic?
– Serce nie pęka, raczej człowieka cholera bierze… Tyle roboty zmarnowali! To na początku. Drugi etap jest taki, że człowiek zaczyna nad sobą płakać. Siedzi, lituje się, rozdrapuje rany. Przychodzi pokusa, by ten pierwotny gniew, adrenalinę, która w nas była, przemienić w takie szlochanie nad sobą.
Mnich jest człowiekiem nieużytecznym – powtarza ojciec. Siostry są nieużyteczne – prowokuję często mniszki. A one od razu: A ochronka, którą prowadzimy? A kto ugotuje, posprząta? Nawet w Watykanie usłyszałem: Robimy marmoladę dla Ojca Świętego!
– Nikt nie chce być nieużyteczny. Bo to jest śmierć dla człowieka. Ale jeśli wybiera się nieużyteczność, to w tym wyborze tkwi pytanie, które św. Benedykt kazał powtarzać kapłanom wchodzącym do wspólnoty: „Przyjacielu, po coś przyszedł?”. To bardzo oczyszcza intencje: nie przyszedłem dla marmolady, ale ponieważ Pan Bóg jest trudniejszy od marmolady, to wyrażam się w marmoladzie. To jest konkret. Słoik stoi, a Pana Boga nie widać. Ta nieużyteczność to nie jest zadowalanie się tym, co już mamy, ale pewna otwartość, bo może coś nowego się wydarzy.
Na Śląsku, gdy przed kościołem nie stoi koparka, to mówi się, że farorz jest do niczego.
– Ale to pokusa wszystkich zakonów! Nawet tych najbardziej kontemplacyjnych. To odsuwanie spotkania z Panem Bogiem na czas, kiedy w końcu skończymy, zbudujemy, wyremontujemy, przygotujemy. No, skończone… Panie Boże, teraz to wreszcie nasza wspólnota będzie działać!
A u Ojca tak nie było? Jak już zostawię harujących od świtu do nocy dominikanów i pójdę do trapistów, to nareszcie znajdę oddech, idealną wyspę?
– Nie, nie. Ja się bardzo dziwiłem swemu powołaniu. Usłyszałem kiedyś, „że nie skończę tu, gdzie zacząłem”. Na pytanie, dlaczego zmieniłem zakon, odpowiadam złośliwie, że jako młody ambitny dominikanin przeczytałem, że św. Tomasz z Akwinu umarł u cystersów w Fosssanova i pomyślałem sobie, że każdy szanujący się dominikanin powinien umrzeć u cystersów (śmiech). A poważnie: bardzo dziwiłem się temu, co się we mnie rodziło. Jestem facetem ciekawym świata, lgnącym do ludzi. Ale powiedziałem, trochę jak żołnierz: Jak wołasz Panie, to idę.
«« | « |
1
|
2
|
3
|
4
|
»
|
»»