4 godziny kopania

publikacja 23.06.2009 11:18

O Wincentych Pstrowskich Kościoła i Bogu – wielkim żebraku, który pojawia się i znika, z o. Michałem Zioło, trapistą, rozmawia Marcin Jakimowicz.

4 godziny kopania Foto: Jakub Szymczuk.

Marcin Jakimowicz: Ile czasu zajmuje dziś Ojcu skopanie ogródka?
Ojciec Michał Zioło: Hm?

Dominikanie opowiadają: Michał trafił od nas do trapistów. Miał skopać ogródek. Miał na to 4 godzinki. Skopał w godzinę i mówi: „Teraz się wykąpię, poczytam książkę”. Klasyczny dominikański punkt widzenia: wszystko, co mi przeszkadza czytać, jest niebezpieczeństwem. A przełożony mówi: „A gdzie się śpieszysz? Przerwij sobie po dwóch sztychach łopatą. Popatrz: drzewko kwitnie, skowronek świergoli. Masz aż cztery godziny!
– Tak, pamiętam (śmiech). To było objawienie! Może ja pod spodem jestem dominikaninem? I nim zostanę? To była pierwsza szkoła, pierwsza miłość, matka. A matki się człowiek nie wypiera. Zostały we mnie nawyki do pewnego optymalizowania działań (śmiech). Nowicjat u trapistów był dla mnie świetną szkołą niespieszenia się. Tam praca nie jest zadaniem do wykonania, ale celebracją, na której coś tam należy usłyszeć. Nie zawsze jest to Pan Bóg. Czasem są to ptaszki.

Ale kopać aż 4 godziny?
– My pracujemy, by skończyć, a tam się pracuje, aby utrzymać pewien rytm życia. Życie trapistów powinno odznaczać się równowagą. Benedykt mówi, aby we wszystkim, co się robi, zachować umiar. To jest generalna zasada tej duchowości. Umiar. Ta konowalska metoda, by pracować trochę wolniej, jak na dłoni demaskuje, gdzie znajdują się nasze rany, gdzie czają się pokusy.

Tym bardziej że jest to kopanie ogródka, którego zza murów i tak nikt nie widzi…
– I który potem może być przemieniony na składowisko rzeczy niepotrzebnych.

I nie pęka wtedy serce? Pół roku harówki na nic?
– Serce nie pęka, raczej człowieka cholera bierze… Tyle roboty zmarnowali! To na początku. Drugi etap jest taki, że człowiek zaczyna nad sobą płakać. Siedzi, lituje się, rozdrapuje rany. Przychodzi pokusa, by ten pierwotny gniew, adrenalinę, która w nas była, przemienić w takie szlochanie nad sobą.

Mnich jest człowiekiem nieużytecznym – powtarza ojciec. Siostry są nieużyteczne – prowokuję często mniszki. A one od razu: A ochronka, którą prowadzimy? A kto ugotuje, posprząta? Nawet w Watykanie usłyszałem: Robimy marmoladę dla Ojca Świętego!
– Nikt nie chce być nieużyteczny. Bo to jest śmierć dla człowieka. Ale jeśli wybiera się nieużyteczność, to w tym wyborze tkwi pytanie, które św. Benedykt kazał powtarzać kapłanom wchodzącym do wspólnoty: „Przyjacielu, po coś przyszedł?”. To bardzo oczyszcza intencje: nie przyszedłem dla marmolady, ale ponieważ Pan Bóg jest trudniejszy od marmolady, to wyrażam się w marmoladzie. To jest konkret. Słoik stoi, a Pana Boga nie widać. Ta nieużyteczność to nie jest zadowalanie się tym, co już mamy, ale pewna otwartość, bo może coś nowego się wydarzy.

Na Śląsku, gdy przed kościołem nie stoi koparka, to mówi się, że farorz jest do niczego.
– Ale to pokusa wszystkich zakonów! Nawet tych najbardziej kontemplacyjnych. To odsuwanie spotkania z Panem Bogiem na czas, kiedy w końcu skończymy, zbudujemy, wyremontujemy, przygotujemy. No, skończone… Panie Boże, teraz to wreszcie nasza wspólnota będzie działać!

A u Ojca tak nie było? Jak już zostawię harujących od świtu do nocy dominikanów i pójdę do trapistów, to nareszcie znajdę oddech, idealną wyspę?
– Nie, nie. Ja się bardzo dziwiłem swemu powołaniu. Usłyszałem kiedyś, „że nie skończę tu, gdzie zacząłem”. Na pytanie, dlaczego zmieniłem zakon, odpowiadam złośliwie, że jako młody ambitny dominikanin przeczytałem, że św. Tomasz z Akwinu umarł u cystersów w Fosssanova i pomyślałem sobie, że każdy szanujący się dominikanin powinien umrzeć u cystersów (śmiech). A poważnie: bardzo dziwiłem się temu, co się we mnie rodziło. Jestem facetem ciekawym świata, lgnącym do ludzi. Ale powiedziałem, trochę jak żołnierz: Jak wołasz Panie, to idę.

Chcemy być Wincentymi Pstrowskimi Kościoła, wyrabiać 200 proc. normy, widzieć od razu owoce swej pracy.
– Chcę widzieć. Widzieć, co zrobiłem. Błyskawicznie. A tymczasem w naszej nieużyteczności jest ogromna ufność wobec Pana Boga. Ja żyję z Tobą, Ty się mną posługujesz, widzę pewne efekty, ale tak naprawdę najgłębszego sensu tego, co robię, nie dostrzegam. Ty się tym zajmujesz, Ty rozdzielasz, Ty budujesz królestwo. Nie ja.

„Chciałem wam powiedzieć, że Chrystus mnie kocha – mówił Ojciec kilkanaście lat temu – bardzo długo na Niego czekałem. Przyszedł do mnie po wielu latach, w ubiegłym roku w Wielki Piątek”. Nie żałował Ojciec tego, że tak się odsłonił?
– Nie, nigdy. Zapisałem zresztą kiedyś w swym dzienniczku – to bardzo osobiste, więc proszę się nie gorszyć ani nie wyśmiewać – że ja mam doświadczenie Boga. Nie jakąś wizję, ale poczucie, że zawarliśmy ze sobą konkretną umowę. Jesteśmy razem. Na oratio mówię Mu bardzo proste słowa, proszę Go o banalne rzeczy. Nie płaczę w rękaw, tylko mówię, że jest ciężko. I Pan Bóg odpowiada w bardzo precyzyjny sposób…

Przez wydarzenia życia?
– Tak. Przez konkretne wydarzenia, które pozwalają mi sporo zrozumieć. Nie od razu, ale w miarę szybko… To jest mój przywilej. Nigdy nie miałem uczucia, że Bóg mnie opuścił. Ja wiem, że On jest. Po prostu. Moja ufność płynie nie z tego, że ja jestem z natury ufny, ale z tego, że wiem, że On mnie uratuje. A propos ufności. Przeżyłem kiedyś ciekawą historię. Miałem prowadzić rekolekcje u ks. Marcina Węcławskiego. O zaufaniu. Nie miałem wprawdzie daleko, ale strasznie nie chciało mi się drałować. Podjadę autobusem – kombinowałem. – Po drodze przejrzę sobie jeszcze notatki. Wsiadłem, zagłębiłem się w lekturze, a ponieważ jestem gapą, nagle ze zdumieniem zauważyłem, że za oknem nie widać już zabudowań Poznania. Pola, śnieg. Pustka. Za 15 minut mam mówić konferencję o zaufaniu. Co robić? Wysiadłem na tym pustkowiu. Idę, patrzę, przy drodze stoi samochód. W środku para. Całują się. Dziewczyna zobaczyła mnie i pyta: Gdzie ojciec maszeruje? – Idę wygłosić konferencję o zaufaniu – wybąkałem. – A gdzie? Podałem adres. – To świetnie, właśnie tam jedziemy – wypaliła. Podwieźli mnie.

Naprawdę tam jechali, czy pytała przez grzeczność?
– Nie wiem. Ważne, że zdążyłem. Na styk. Co do minuty.

Jaki Jezus przyszedł do Ojca w Wielki Piątek kilkanaście lat temu?
– …

Łagodny?
– Tak…

Delikatny?
– Dokładnie tak…

Jaki jeszcze?
– Tego nie powiem… Przyszedł taki, jakiego domyślałem się już w dzieciństwie. To wynikało w dużej mierze z edukacji mojej matki. Jako mały chłopak chodziłem z nią do kościoła w Tarnobrzegu. Po prawej stronie wystawiona jest figura Chrystusa w koronie cierniowej. Ma ręce skrępowane powrozami. To jest rzecz dla dziecka szokująca. Ale proszę mi wierzyć, że kiedy przyszedłem tam po raz pierwszy, doznałem jakiegoś ogromnego olśnienia. Potwornego zafascynowania tym Człowiekiem. Matka mi wszystko spokojnie wyjaśniała. Krok po kroku. Zresztą później mieliśmy z nią pewne hasło: Idziemy do Cierpiącego. Idealne porozumienie. Ja przed tą figurą nie modliłem się, niczego nie mówiłem. Stałem i patrzyłem. Trwałem w takim oniemieniu. Chyba widziałem w tym Cierpiącym piękno. Gdy dojrzewałem, miałem już w głębi wyryty obraz Boga, który nie jest okrutny.

Bóg jest wiecznym żebrakiem – powtarza Ojciec za Simone Weil.
– Tak. Taki właśnie przyszedł do mnie. Nieśmiały, bezbronny. Nienarzucający się. Tak było z moim powołaniem. Mieszka we mnie świnia. Duża świnia. Człowiek grzeszny: żarłok, pijak, palacz tytoniu, ale Panu Bogu zdaje się to we mnie nie przeszkadzać. Jako brzdąc nie znosiłem Mszy dla dzieci, unikałem tego tłumu, śpiewania, zbiegowiska. Byłem dziki. Stałem sam, na końcu, jak autystyk. Pewnego dnia jako pięciolatek wychodziłem z kościoła ze starszą siostrą. Odwróciłem się na pięcie i rzuciłem: Będę księdzem. To nie był kaprys gówniarza. To było jakieś dziwne przekonanie. A ponieważ byłem człowiekiem, który musiał się tym podzielić, po pewnym czasie poszedłem do ojca: Tata, ja będę księdzem. A on odparł: Dobrze. Nie było żadnej dyskusji na ten temat. Aż do trzeciej klasy podstawówki. Wtedy ojciec zawołał mnie i spytał: Dalej chcesz być księdzem? – Tak. – To musisz się nauczyć liturgii. Zapisz się do ministrantów. A ja na to: – Nigdy! (śmiech) Ale tata nie ustąpił: – Musisz. Co było robić, poszedłem się zapisać. I znów w domu zapanowała cisza. Żadnej dyskusji o powołaniu. Przez pięć lat. Jest ósma klasa, teraz ja jestem w ofensywie. Ojciec zaplanował przyszłość: technikum elektryczno-elektroniczne. To jest chleb. Konkret. Powiedziałem: Tato, idę do liceum. – Dlaczego do liceum? – pyta. – Bo tam jest łacina. – A po co ci łacina? – Bo ja, tata, chcę być księdzem. I zostałem. Gdy odjeżdżałem do poznańskiego nowicjatu, ojciec odprowadził mnie do Rzeszowa. Siostra mówiła mi, że całą drogę powrotną płakał. Z żalu, że mnie zostawił. Niedługo potem zmarł. By zakończyć to mistyczną puentą… Przed święceniami diakonatu miałem piękny sen. Śnił mi się ojciec. Ja odprawiałem Mszę św. w domu, a on służył mi do Mszy. Przy stole. Podawał mi wino jako mały ministrant…

Czekamy na jakieś wyjątkowe przyjście Jezusa. Tymczasem – pisze Ojciec – istnieją piękne średniowieczne opowieści, w których Jezus zaskakuje mnichów rozpalającą serce obecnością w najzwyklejszych miejscach: przy rąbaniu drzewa, w stajni, przy pilnowaniu wołów...
– Jest takie piękne kazanie św. Bernarda... To mnich, który dokonał kopernikańskiego przewrotu w mistyce. Ludzie czekali zniecierpliwieni na koniec świata, na wielkie, ostateczne przyjście Jezusa. Gdy okazało się, że nie przyszedł, reagowali frustracją. Bernard napisał piękne kazanie o Słowie. Jezus przychodzi trzy razy – nauczał. – Są trzy przyjścia: narodzenie, przyjście na końcu czasów i trzecie przyjście – do duszy. Tak samo ważne jak dwa pozostałe. W komentarzach do Pieśni nad pieśniami pisał często o nawiedzeniu mnichów przez Słowo (tak nazywał Jezusa). Słowo przyszło – notował – nie wiem kiedy. Nie wiem jak. Ale było. I nagle odeszło.

Łatwo je przegapić. Parzymy herbatę, a nie czekamy na Jezusa. Rozgraniczamy mocno te sfery. Herbata to herbata, a modlitwa to modlitwa.
– Rozgraniczamy te sfery, a jednocześnie chcemy zniecierpliwieni ograniczyć Bożą wolność. Chcemy Go przymusić, by nas jak najszybciej nawiedził. Jesteśmy pazerni. Nie bójmy się. On przyjdzie. Ale nie pozwoli się zatrzymać. Słowo przychodzi i odchodzi – pisze Bernard – pozostawiając oczywiście po sobie smak i zapach z Pieśni nad pieśniami. Ale – zauważa mnich – to wcale człowieka nie uspokaja. Wręcz przeciwnie. Wzmaga jeszcze większe pragnienie, tęsknotę i niepokój.

„Bóg się rodzi, moc truchleje – pisze Ojciec – Pan niebiosów obnażony. Oj, trzeba się wziąć za zmywanie naczyń…”
– To słowa o tym, by być uważnym. Bo w życiu monastycznym chodzi o uważność. Bóg przychodzi, kiedy chce. Często robi takie właśnie psikusy, że przychodzi, gdy kompletnie nie jesteśmy do tego przygotowani. Nie jesteśmy ani umyci, ani dobrze ubrani, jesteśmy w trakcie przebierania się na modlitwę i wtedy jest dotknięcie. Mocne dotknięcie.

Gdy wszystko się wali, zdobywamy się na bezradny krzyk: Ratuj! Ale jak modlić się w „stanie wiecznego poniedziałku”? Gdy wszystko jest byle jakie, a człowiekowi nie chce się wstać do roboty? Nuda, aż się chce wyjść z kina...
– Modlić się modlitwą wiecznego poniedziałku. To znaczy powiedzieć szczerze: „Nie chce mi się wstać do roboty. Jestem strasznie zmęczony, Panie”. Ja nigdy nie walczę ze smutkiem. Mówię: Jezu, dzisiaj jestem smutny. Ktoś może być zdumiony: dlaczego ojciec jest smutny?

Przecież Pan Jezus zmartwychwstał…
– Tak (śmiech). Ale przecież człowiek ma prawo być smutny! I trzeba pozostawić go w tym smutku.

O. Wojciech Ziółek rozdał kiedyś mniszkom kartki i prosił o dokończenie zdania: „W moim zgromadzeniu zakonnym jestem…”. Większość odpowiedzi? „Szczęśliwa”. A przecież mogły napisać „Jestem od 15 lat” albo „Jestem kucharką”. Później okazywało się, że nie było tak sielankowo, jak deklarowały. Ale przecież one nie mogą pozwolić sobie na komfort smutku.
– A Pan Bóg przychodzi do mnie takiego, jaki jestem. Przychodzi i mówi: „Czego się smucisz?”. „Bo jest smutno” – odpowiadam. I Pan Bóg to szanuje. Ale On też mówi: W tym smutku możesz coś zrobić. A na końcu przypomni: Michał, przecież jestem. Lubię analogię dzieci–rodzice. Dzieci bawią się, szaleją, bo wiedzą jedno: rodzice są niedaleko. Czuwają, słyszą. Możemy się bawić. Bóg przychodzi do mnie takiego, jaki jestem. Nie muszę stawać na szczudłach. Nadchodzi moment, że praca zostaje nam odjęta, nasze kazania się starzeją. Wydają się sentymentalno-płaczliwe. Inaczej się dziś pisze, krążą inne kawały. Dopiero gdy zostaje nam wiele odjęte, okazuje się, kim naprawdę jesteśmy. Prałatami? Prezesami? Dla mnie niesamowicie ważnym doświadczeniem jest to, że w swoim klasztorze jestem obcy. Muszę swym braciom długo tłumaczyć, że nie jestem Rosjaninem, a Warszawa nie leży nad jeziorem Ładoga. Oni naprawdę nie wiedzą, kim byłem, co mówiłem, pisałem. Genialna sytuacja. Jesteś, bo jesteś.

Alina Janowska opowiadała, że najlepiej modliło jej się w Medjugorie. Siedziała nierozpoznana w anonimowym tłumie…
– I tam właśnie była tym, kim jest. Nie aktorką, tylko córką Pana Boga.

Pisze Ojciec o sobie: „To powołanie, które idzie na wyniszczenie”… Nikt nie chce umierać…
– Nikt nie chce umierać. Ale Pan Bóg nas pomału obrabia. Wyjmuje nam z rąk argumenty. Nieużyteczność przygotowuje nas krok po kroku do śmierci. Może łatwiej nam będzie umierać?
Kiedyś brat Łukasz z Tiberine powiedział genialną rzecz. Opowiadał o tym, kim jest mnich. Mnich to facet – mówił – który stoi sobie na peronie dworca i czeka. Ktoś czyta gazetę, inny przechadza się nerwowo, gadając przez komórkę, a on sobie stoi i czeka. Ludzie na niego patrzą i mówią: Skoro on czeka, to znaczy, że pociąg przyjedzie. A on stoi. Czeka. I nic przy tym nie robi.

***
Michał Zioło - przez 15 laty był dominikaninem. W 1995 roku został trapistą. Mieszkał w Kamerunie, Maroku, Algierii. Od 9 lat modli się we francuskim klasztorze w Aiguebelle. Autor wielu książek. Za „Listy do Lwa” otrzymał nagrodę Feniksa. Właśnie w wydawnictwie „W drodze” ukazał się jego „Dziennik Galfryda”.