Co stało się z Kościołem w postkomunistycznej Polsce? Pierwsze, na co należy zwrócić uwagę to fakt, że Kościół katolicki w III Rzeczpospolitej nie jest monolitem, ponieważ współczesny polski katolicyzm, ze względu na swój rozmiar i zasięg, odzwierciedla polskie społeczeństwo w całym jego zróżnicowaniu.
Wydaje się bowiem wielce prawdopodobne, że 4 czerwca 1989 zostanie zapamiętany raczej jako dzień wyborów w Polsce, niż rocznica masakry na placu Tienanmen. Z dzisiejszej perspektywy jest całkowicie jasne, że wydarzenia w Polsce miały dużo bardziej znaczące konsekwencje. Druzgocące zwycięstwo sił demokratycznych w Polsce, które zaowocowało pierwszym niekomunistycznym rządem w bloku sowieckim, zapoczątkowało upadek komunizmu wzdłuż i wszerz Europy Środkowej i Wschodniej. Co więcej, nowe elity rządzące w Polsce nie traciły czasu na marzenia o niegdyś tak zachwalanej "trzeciej drodze", ale od razu zaczęły powoływać demokratyczne i wolnorynkowe instytucje, których skuteczność została wypróbowana na Zachodzie.
Jednym z następstw tego, co pod wieloma względami było masowym przejęciem obcych praktyk i norm, jest fakt, że liczni komentatorzy tracą z oczu polską rzeczywistość, myląc ją z tym co widzą we Francji, Niemczech lub w Stanach Zjednoczonych. To zjawisko częściowo wyjaśnia głęboki niepokój "McDonaldyzacją" (cokolwiek miałoby to znaczyć) we wczesnych latach 90-tych. Jeśli chodzi o mnie, byłem wtedy przekonany, że Polsce mogłaby się przydać mała "McDonaldyzacja". Pamiętam również jak w połowie lat 90-tych polski minister odpowiedzialny za przygotowywanie wejścia Polski do Unii Europejskiej zwykł wyśmiewać się publicznie z tego, gdy niektórzy politycy, pozując na euro-sceptyków, ignorowali korzyści wynikające z wejścia do Unii, woląc naśladować narzekania niektórych grup już znajdujących się w UE, które dawno skorzystały z jej dobrodziejstw. Bardziej aktualnym przykładem jest to, że Polska, przyjmując różne postawy związane z ogólnoświatowym zjawiskiem politycznej poprawności, stała się krajem wielokulturowym. Oczywiście istnieją w Polsce niewielkie mniejszości narodowe, ale wsłuchując się w polityczną poprawność á la polonaise nigdy byśmy się nie zorientowali, że Warszawa to nie Londyn czy też Nowy Jork.
Europejskie perspektywy dla stosunków Kościół – państwo były dla Polski problematyczne od samego początku. Jeżeli przyjrzeć się "postchrześcijańskiej" Europie, to nie widać powodu wielkiej nadziei na to, że nigdzie indziej w takim stopniu nie spotykana religijność Polaków przetrwa. Wielu nadal myśli, że Polskę czeka los Holandii lub Anglii, gdzie tylko 1-2% utrzymuje żywą więź z Kościołami. Mimo tych przewidywań, w latach 90-tych liczba Polaków uczęszczających na mszę się nie zmniejszyła.
W ostatnim roku debata nad stosunkami Kościół – państwo osiągnęła pewien rodzaj retorycznego crescendo, spowodowanego chęcią elit intelektualnych do podsumowania pierwszych dziesięciu lat wolności Kościoła. Jeden z "obozów" - na czele którego stoi katolicki intelektualista i redaktor naczelny miesięcznika "Znak" Jarosław Gowin - podkreśla, że w świecie demokratycznym nie istnieje jeden model stosunków Kościół – państwo. Mur dzielący obie te instytucje jest w niektórych krajach wysoki i nieprzepuszczalny. W innych trudno dokładnie wskazać jego położenie i dość łatwo jest go przenikać. Rozliczne odmienności i niuanse odróżniające mur w jednym kraju od murów w innych krajach wynikają z indywidualnego charakteru każdego kraju – jego historii, religijności, ilości wyznań itd. Co więcej, ten pierwszy obóz jest wyjątkowo wrażliwy na niektóre niebezpieczeństwa, którym musi stawić czoło współczesna liberalna demokracja. W tej kwestii tok rozumowania polskich intelektualistów pokrywa się z grubsza z popularnymi w Ameryce argumentami zawartymi w książce R.J. Neuhausa "The Naked Public Square" ("Ogołocone Forum Publiczne"). Oznacza to, że usiłując uniknąć jaskrawych patologii zauważalnych w wielu rozwiniętych społeczeństwach, obóz Gowina uważa, że wartości, na których opierać się musi każde stabilne społeczeństwo demokratyczne, nie wynikają z demokracji jako takiej. Pochodzą one ze starszych, tradycyjnych źródeł, a w Polsce, jak i wielu innych krajach, utożsamione są one z wartościami chrześcijańskimi. Stąd wyraźne ostrzeżenie przed "pustką aksjologiczną", która może się pojawić na skutek "demokracji proceduralnej" i towarzyszącego jej "liberalizmu kulturalnego", czyli tego, co w USA znane jest jako "secular humanism".
Drugi obóz, którego orędownikiem jest katolicki intelektualista Roman Graczyk, dyżurny pisarz do spraw religijnych w "Gazecie Wyborczej", kwestionuje pogląd, iż współczesna demokracja jest "pozbawiona zasad moralnych". Obóz ten podkreśla, że wspólczesna demokracja w Europie jest solidnie zbudowana na tak wzniosłych zasadach, jak te zawarte w państwowych i międzynarodowych kartach praw człowieka. Co więcej, bagatelizuje obawy przed "demokracją proceduralną" podkreślając, że współczesny konstytucjonalizm nie pozwoli na powtórkę tego, co stało się w Europie w latach 30-tych. Wskazuje on na niezawisłość współczesnych sądów i na to, że dzisiaj w Europie obywatele każdego państwa należącego do Rady Europy mogą odwoływać się od decyzji nawet najwyższego sądu w swoich krajach do Trybunału Europejskiego w Strasburgu.
Jednak obóz ten myli się w co najmniej dwóch ważnych sprawach. Po pierwsze, przywołując francuski model całkowitej separacji Kościoła od państwa, Graczyk i jego środowisko padli ofiarami mirażu. Francja i Polska mają za mało wspólnego, by usprawiedliwić podobny rozdział państwa i Kościoła. We Francji mieszka ogromna społeczność muzułmańska, jest prawie 18 razy większa od liczby ateistów w Polsce, a liczba osób chodzących do kościoła stanowi jedną szóstą tej samej liczby w Polsce. Co ważniejsze, wielowiekowy francuski antyklerykalizm jest całkowitym przeciwieństwem roli, jaką społeczeństwo polskie tradycyjnie przypisuje Kościołowi – obrońcy narodowej tożsamości i niepodległości. Logika "frankofilów" wydaje się być taka: ustawa o radiofonii z 1992 r. nie powinna zawierać ustępu o "szanowaniu chrześcijańskiego systemu wartości jako podstawy uniwersalnego [!] kodeksu moralnego"; należy zdjąć krzyże z miejsc publicznych; i dobrowolna formuła "tak mi dopomóż Bóg" powinna zostać zakazana z tekstów przysięgi wysokich urzędników państwowych, gdyż są niechrześcijanie w... Paryżu! A przecież w Polsce muzułmanie, żydzi, wyznawcy Kriszny i buddyści razem wzięci stanowią jedną czterechsetną procenta (0,04%) społeczeństwa polskiego.
Drugi problem wiąże się z tym, co profesor Paul Johnson obrazowo określił w amerykańskiej wojnie kultur "przymiotnikowym mechanizmem zapadkowym", to znaczy, tendencję do werbalnego demonizowania przeciwnika. A więc, podczas gdy obóz reprezentowany przez Gowina jest oddany pełnemu wdrożeniu Drugiego Soboru Watykańskiego, i nie dąży do tego, by uczynić rozwód nielegalnym lub pozwolić aby tylko katolicy mogli głosować lub piastować urzędy, ani też nie stara się o zakaz stosowania środków antykoncepcyjnych, o karanie kobiet, które dopuściły się aborcji ani, powiedzmy, o nakaz jedzenia ryby w piątek, to "frankofile" zaczęli przylepiać środowisku miesięcznika "Znak" coraz ostrzejsze etykiety - od "konserwatywnego" do "integrystycznego".
Trzeba dodać, że debata nad stosunkami Kościół–państwo wynika w znacznej części z wielkich nadziei i oczekiwań powstałych tuż po zwycięstwie demokracji w roku 1989. Nie tylko przywódcy Kościoła, ale i szerokie masy świeckich wierzyli, że Polska wejdzie do Europy jako model witalności i przydatności chrześcijaństwa w postmodernistycznej, postchrześcijańskiej kulturze. Nie porzucili tego marzenia. Słowa, jakie młody Karol Wojtyła napisał w czasie wojny, wciąż jeszcze znajdują odzew w jego ojczyźnie: Myślę, że nasze wyzwolenie powinno być bramą Chrystusa. Myślę o Polsce Ateńskiej – ale doskonalszej od Aten przez ogrom Chrześcijaństwa.
Jeżeli chodzi o społeczeństwo, w latach 90-tych toczono spory o kilka kwestii. Nauczanie religii w szkołach, wprowadzone w życie w roku szkolnym 1990/1991, wywołało w niektórych kręgach oburzenie. Kościół uważał, że po latach przymusowej ateizacji, przywrócenie lekcji religii było konieczną korektywą. Co więcej, taki system działa w wielu zachodnioeuropejskich krajach – między innymi w Danii, Belgii, Norwegii i Niemczech. Oczywiście, zajęcia z religii są fakultatywne i wymagają zgody rodziców, podobnie jak etyka, przedmiot oferowany jako alternatywa. Ostatecznie już w 1991 roku Trybunał Konstytucyjny utrzymał w mocy nauczanie religii w szkołach. I dzisiaj nie tylko 95% rodziców wybiera ją dla swoich dzieci, ale i sami uczniowie uważają zajęcia z religii za "najmniej nielubiane".
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.