Czasem Bóg zamiesza w życiu jak kucharka w garnku. W życiu tej rodziny miesza często.
Ja i moja choroba to jeszcze nic, ale że mój mąż przeżył wypadek motocyklowy, to był naprawdę cud – mówi Krystyna Walusz z Góry Świętej Anny. W dzieciństwie chorowała na chorobę Perthesa. Przez pięć lat w ogóle nie chodziła. Rok spędziła w gipsie od pasa w dół. Lekarz mówił, że raczej nie będzie już chodzić i resztę życia spędzi na wózku inwalidzkim. A mąż Krzysztof? Wypis z OIOM-u, na którym po wypadku przez 11 dni był w śpiączce, zawiera 22 rodzaje uszkodzeń, złamań, ran i problemów medycznych. – Mówili nam, że nie przeżyje, a jak przeżyje, to rok spędzi w szpitalu. To była dla nas próba wiary – przyznaje Krystyna.
Po zderzeniu
– Niczego od momentu wypadku nie pamiętam – mówi Krzysztof Walusz. – Wiem, że uderzyłem w samochód, który wyjechał z pobocza i mnie nie zauważył. On trafił na „martwy punkt” w polu widzenia, a u mnie była za duża prędkość – opisuje wypadek w Rożniątowie.
Krzysztof z kuzynką Cristiną jechał na motorze marki Suzuki. Po zderzeniu z samochodem zostali wyrzuceni w powietrze i wylądowali na posesji obok miejsca wypadku. Pierwszy raz życie Krzysztofowi uratował kolega ze szkoły średniej, który przybiegł na miejsce wypadku wraz z innymi mieszkańcami. Ściągnął mu kask z szybko puchnącej głowy. Potem jego życie ratowali lekarze w opolskim WCM. – Jak go zobaczyłam w szpitalu, był lodowaty i siny – wspomina żona Krystyna. Przez 11 dni, w czasie których mąż był w śpiączce, żyła jak w transie. – Przez pierwsze trzy dni nic nie jeść. Po nocach nie spałam, dzieci też, płakały bardzo. W nocy dostawałam z nerwów takiego szczękościsku, że rano nie mogłam otworzyć ust – mówi.
Potem skomplikowana 8-godzinna operacja twarzy i czaszki Krzysztofa. Oglądamy zdjęcia rentgenowskie: głowa Krzysztofa naszpikowana płytkami, drutami przeszywającymi twarz. Usta miał ściśnięte specjalnymi klamrami. Kiedy się obudził, nie wiedząc, co się dzieje, nie mogąc mówić, zaczął się szarpać, wyrywać. Trzeba było przywiązać ręce do łóżka. Rodzina nie wiedziała, w jakim stanie będzie Krzysztof po wybudzeniu, lekarze przygotowywali na najgorsze. – Mówili, że o ile przeżyje, to nie będzie widział, na początku nie wiedzieliśmy nawet, czy nie będzie „roślinką” – mówi Krystyna. – Kiedy się wybudziłem, akurat była Koronka do Miłosierdzia. Mama modliła się do Jana Pawła II i zobaczyła, że zrobiłem ruch palcem. Wiedziała, że to znak, że wszystko będzie dobrze. Już czuła spokój – opowiada Krzysztof.
Jego twarz po operacji nieco się zmieniła. Malutkie dzieci – Dominik i Alicja – nie poznały go, kiedy wrócił do domu. Po wypadku i operacjach Krzysztof Walusz widzi tylko w dwóch wymiarach (stereoskopia), nie odczuwa smaków – odróżnia tylko słodkie, kwaśne, słone. Nie czuje zapachów. – Już tak niestety nie przeżywa się różnych rzeczy, nie odczuwa, to jest strata, życie trochę inne – mówi.
Szturm
– Wiem, że tylko dzięki modlitwie żyję. Myśmy zawsze byli wierzący, ale takie przeżycie pogłębia wiarę. Chociaż niektórzy idą w drugą stronę – opuszczają Boga, obwiniają Go. A to jest tak, że Pan Bóg – tak jak kucharka w garnku – musi czasem w życiu zamieszać – podkreśla Krzysztof. – Dla nas to była wielka próba wiary – dodaje Krystyna. Po wypadku Krzysztofa do modlitwy zmobilizowała się nie tylko najbliższa rodzina. Także przyjaciele, znajomi. – Nowenny, modlitwy, litania, Msze św. Żeśmy tylko błagali, błagali, żeby Pan Bóg go nam zostawił. W domu specjalne wspólne modlitwy. Na Msze św. przyjeżdżało tylu znajomych, że poznaliśmy to przysłowie: „Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie” – opowiada Krystyna. Były Msze św. na Górze Świętej Anny, w Turzy Śl., także w sanktuarium o. Pio – gdzie był akurat przyjaciel rodziny, o. Bogdan Koczor. Po szczęśliwym wybudzeniu Krzysztof zaczął bardzo szybko wracać do siebie. Wyszedł ze szpitala po 4 tygodniach od wypadku, choć miał być rok. – Goiło się na mnie jak na psie, lekarze byli w szoku, to chyba ordynator powiedział, że był w tym palec Boży – wspomina Krzysztof.
Opatrzność
To nie pierwsza dramatyczna historia szpitalna w tej rodzinie. – Kiedyś moja mama, Kornelia, miała operację, przez moment był nawet zanik akcji serca. Kiedy operowano ją, widziała siebie z góry: leżała na stole operacyjnym, a lekarze wokół niej. I przyszedł do niej zmarły szwagier, powiedział, żeby się nie denerwowała, że wszystko będzie dobrze. Uspokoiła się i przeżyła. Dowiedziałem się o tym dopiero, jak miałem dwadzieścia kilka lat – mówi Krzysztof.
Duża część dzieciństwa Krystyny upłynęła na tęsknym spoglądaniu przez okno na bawiących się na dworze rówieśników. – Kiedy w końcu ściągnęli mi ten gips, miałam nogi całe w ranach, zrobili mi szynę z prętów z pasami skórzanymi, które miały zastąpić gips. Na dwa tygodnie przed I Komunią Świętą lekarz powiedział, że to dobry czas, żebym zaczęła chodzić. Stanęłam na nogi, ale przecież w ogóle chodzić nie umiałam! Szłam w rozkroku, chwytałam się rękami sprzętów. Wszyscy się śmiali, że chodzę jak kaczka – wspomina.
Potem przyszły inne dylematy. – Moja mama była bardzo bogobojna, dużo się modliła za mnie. A ja miałam takie myśli: czy pójdę do klasztoru czy będę miała rodzinę? Zawsze się modliłam: jeżeli będzie tak, że pójdę do klasztoru, to Panie Boże: dobrze. Ale jeżeli będę miała wyjść za mąż, to – prosiłam Pana Boga – żebym mogła mieć dzieci. A lekarz wtedy mówił, że prawdopodobnie nie będę mogła ich mieć – wspomina swoje przeżycia dziesięciolatki (!) pani Krystyna. Teraz cieszy się trójką dzieci: Alicją, Dominikiem i Łukaszem.
– Ciążę z Alicją miałam trudną. Wymiotowałam 13 razy na dzień. To był obłęd. Wszystko na mnie działało, nawet gdy poczułam, że w piecu się pali. Ale powiedziałam: ja to zniosę. Bo tak czekałam, tak chciałam. Tak bardzo się modliłam, tak bardzo chciałam ją urodzić – opowiada Krystyna Walusz. Tak jak Krystyna i Krzysztof byli wychowywani w pobożnych, wierzących rodzinach, tak też wychowują swoje dzieci.
Oboje rodzice są bardzo zaangażowani w życie parafii: Caritas, orkiestra parafialna, chór, Mężczyźni św. Józefa, róże różańcowe. Alicja jest marianką, Dominik ministrantem. – Niektórzy koledzy motocykliści śmiali się, że jestem „kościołowy”. Ale nie rusza mnie to. Tak powinno być. Nawet gdy patrzę teraz na ten wypadek, to widzę, że byłem w motor zapatrzony. Potrafiłem jechać 220 km/h na tylnym kole, potem na dół i do 300 nawet. Motor był dla mnie tak ważny, że odstawiałem rodzinę na drugie miejsce, kiedy nasza grupa zwoływała się na jazdę. Musiało się coś stać, żeby mną potrząsnęło, sprowadziło na ziemię – mówi Krzysztof Walusz.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.