– Wyjazd na misje to konkretne zadanie do wypełnienia. To powołanie, które odkrywa się osobiście, po namyśle, modlitwie i rozeznaniu. Tylko pełne oddanie siebie innym może dać satysfakcję z dobrze wypełnionej posługi – mówi Joanna Owanek, misjonarka w Gulu w Ugandzie.
Gdyby na mapie świata zaznaczyć punkty, gdzie posługiwali i nadal posługują nasi diecezjalni misjonarze, to nie dość że byłoby ich dużo, ale w dodatku znalazłyby się w najbardziej ekstremalnych miejscach.
Od Amazonki do Nilu
Najdalej do domu ma ks. Grzegorz Kasprzycki, który od kilku lat niezmordowanie wprowadza ewangeliczne prawo miłości pomiędzy wojownicze plemiona Papuasów.
Aż trzech misjonarzy pracuje w Ekwadorze. W tym górzystym kraju posługują na jednym z najbiedniejszych terenów, który co jakiś czas nawiedzają trzęsienia ziemi. Niejednokrotnie muszą pokonywać strome górskie ścieżki, aby trafić do swoich parafian. Ks. Wiesław Podgórski dla zaoszczędzenia czasu używa nawet motolotni, dzięki czemu może częściej docierać z posługą do najbardziej oddalonych terenów swojej misji.
Od ponad roku na Kubie swoją misję ewangelizacyjną wypełniają ks. Paweł Bielecki i ks. Marcin Chłopek. Nie mają łatwego zadania. Całkiem niedawno ich miasto Caibarién ucierpiało od huraganu Irma, który nie oszczędził także budynków parafialnych. Pracy nie ułatwia kapłanom reżimowy rząd, który ogranicza działania duszpasterskie i pastoralne.
Trzech naszych kapłanów – ks. Piotr Kaliciński, ks. Tomasz Wargacki i ks. Marek Młynarczyk – posługuje na misjach w Republice Południowej Afryki. Ksiądz Piotr od lat pracuje z rdzennymi Zulusami, u których bardzo ceni sobie przywiązanie do tradycji i kultywowanie kultury plemiennej. W Ugandzie w wiosce dziecięcej w Gulu od dobrych kilku lat posługują dwie misjonarki świeckie – Ewa Maziarz i Joanna Owanek.
W krainie krów, słoni i diamentów, czyli Botswanie, pracuje na niełatwej misji ks. Mateusz Kusztyb. Pole do pracy misyjnej ma wielkie, bo liczba katolików waha się tam od 1 do 3 procent. Na misjach posługują także osoby konsekrowane pochodzące z naszej diecezji, wśród nich o. Piotr Strycharz, redemptorysta z Wielowsi, oraz wiele sióstr zakonnych.
Wszyscy mamy Ojca...
– Trzyletnia misja w Ugandzie daje mi poczucie, że dotarłam do najbiedniejszych i najbardziej opuszczonych. Czas dzielę między Sierociniec św. Judy (St. Jude Children’s Home), przedszkole św. Moniki oraz więzienie dla kobiet i mężczyzn. W przeszłości lud Acholi, pośród którego pracujemy, miał wiele krów i sporo ziemi, był szanowany przez inne plemiona. Kiedy władza odebrała im krowy, nastał czas wojen i nienawiści, porywano dzieci i siłą wcielano do Armii Bożego Oporu. Dodatkowo ebola dziesiątkowała ludzi. Do dziś spotykamy osoby, które bardzo dobrze pamiętają te wydarzenia. Zostawiły one na ich duszy i dumie niezabliźniającą się ranę – opowiada Ewa Maziarz. Ta apatia udziela się kolejnemu pokoleniu.
Jak opowiada misjonarka, najlepiej to widać w rodzinach – w tym, jak się wychowuje dzieci i traktuje siebie nawzajem. Dzieci od najmłodszych lat pozbawiane są poczucia własnej wartości, wiary w swoje talenty i możliwości. – Jako pracownik socjalny obrałam sobie za cel pomoc dzieciom w odnalezieniu ich zalet i umiejętności, które pokażą im, że są ważne, kochane, wartościowe. Podczas katechez staram się, aby zawsze usłyszały, że mamy Ojca, który kocha nas ponad wszystko i zawsze jest przy nas, nawet jeśli po ludzku jesteśmy sierotami. Z więźniami modlę się o Jego miłosierdzie nad nami i abyśmy zawsze czuli się Jego kochanymi dziećmi. Z kobietami osadzonymi w więzieniu i ich dziećmi spotykam się dwa razy w miesiącu. Wśród nich właśnie poczułam najgłębiej, że Bóg powołał mnie do takiej posługi – podkreśla Ewa Maziarz.
Jak napisać swoje imię?
– Kilka miesięcy przed zakończeniem mojego pierwszego kontraktu misyjnego zostałam zaproszona do współpracy przy projekcie stworzenia szkoły dla kobiet, gdzie będzie się odbywała nauka od podstaw: pisania, czytania, liczenia. Nasze studentki to w większości kobiety, które do Ugandy dotarły, uchodząc z Sudanu Południowego. Przybyły tutaj wraz z dziećmi, z nadzieją na znalezienie bezpieczniejszego miejsca, w którym mogłyby je wychowywać. Ich mężowie najczęściej zostali wcześniej wcieleni do armii w Sudanie – opowiada Joanna Owanek. Pomysł utworzenia szkoły zrodził się w bardzo prozaicznych okolicznościach – gdy siostry z jednego ze zgromadzeń zakonnych spotkały kobiety na targu. Podczas rozmowy jedna z nich powiedziała siostrze, że jej największym marzeniem jest umieć poprawnie zapisać swoje imię i nauczyć się liczyć, tak by jej nikt z nich nie oszukał w trakcie zakupów.
Siostry ze wspólnoty św. Moniki pracują także w jednym z obozów dla uchodźców. To właśnie najczęściej stamtąd zapraszane są kobiety do prowadzonej przez siostry szkoły. – Sama praca z tymi kobietami jest niesamowita. Każdego dnia podziwiam je, że mają siłę i ogromny zapał, aby zdobywać choć podstawy wiedzy. To nie jest takie proste. Codziennie rano zwykle idą w pole, by pracować, dopóki pogoda pozwala. Następnie wracają do domów, gotują obiad, zajmują się dziećmi, a dopiero potem mają czas na naukę. Wiele z nich musi pokonać także znaczną odległość, aby przybyć do szkoły. Mimo wszystkich tych trudności, czasem ogromnego zmęczenia, są zawsze gotowe do nauki – opowiada misjonarka.
Wspomina także wzruszające chwile spędzane razem z uczennicami w ich domach. – Ostatnio zaprosiły mnie na obiad, na sudańskie jedzenie. Były więc kisera, greens, doo-doo, fasola i wiele innych przepysznych rzeczy. Poruszyło mnie to, jak mocno podkreślały, że chcą tworzyć wspólnotę z miejscowymi, że nie chcą żyć jak zamknięta kasta, ale tworzyć relacje, znajdować przyjaciół. Praca z nimi naprawdę dodaje sił i przekonania, że jesteśmy tutaj jako misjonarze bardzo potrzebni – podkreśla Joanna.
Pośród tysiąca wysp
Kilka lat temu do posługi misyjnej w dalekiej i egzotycznej Papui-Nowej Gwinei ruszył ks. Grzegorz Kasprzycki. Podkreśla, że na początku bardzo trudno było mu zrozumieć zwyczaje tutejszych plemion, które są bardzo wojownicze i dlatego międzyplemienne konflikty wybuchają często i z bardzo prozaicznych powodów. – Gdy popatrzymy na globus, wydaje się nam, że Papuasi chodzą po ziemi – z naszej perspektywy – do góry nogami. Czasem myślę, że aby zrozumieć miejscowe zwyczaje, trzeba by stanąć na głowie – mówi z uśmiechem ks. Grzegorz. Jednak po wielu miesiącach swojej posługi zauważył także wiele podobieństw między Papuasami a Polakami.
– Mimo swojego wojowniczego charakteru Papuasi są bardzo towarzyscy i, jak Polacy, lubią świętować. Okazji do świętowania, podobnie jak w Polsce, dostarczają im uroczystości religijne, państwowe i rodzinne. Bardzo uroczyście świętowany jest dzień patrona kościoła bądź kaplicy – wyjaśnia misjonarz. – W uroczystość Świętych Archaniołów odwiedziłem jedną z kaplic pod wezwaniem św. Michała Archanioła. Na uroczystość przybyli mieszkańcy lokalnych wiosek i wspólnot. Obchody rozpoczęliśmy Mszą św. z piękną oprawą liturgiczną i śpiewem. Po Mszy św. wszyscy udali się na zewnątrz, szukając zacienionego miejsca. Każda z rodzin przyniosła mumu, czyli pieczone mięso z warzywami. Ta potrawa jest przygotowywana tylko na większe uroczystości. Mięso i warzywa oblewa się świeżym mleczkiem kokosowym i piecze w gorących kamieniach – opowiada misjonarz.
Podobnie bardzo wspólnotowo świętuje się dzień Pierwszej Komunii św. – Po Mszy św. nikt nie udaje się do restauracji. Tutaj świętuje się we wspólnocie. Wszyscy siadają w cieniu drzew i oczekują na przyniesienie posiłku. Wszystkie miski z jedzeniem składane są na prowizorycznym stole. Po modlitwie każdy otrzymuje talerz, staje w kolejce po swoją porcję i rozpoczyna się świętowanie – opowiada misjonarz.•
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
W ramach kampanii w dniach 18-24 listopada br. zaplanowano ok. 300 wydarzeń.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.